Sytuacja jest dziś wyjątkowa: Donald Trump kwestionuje międzynarodowe zobowiązania sojusznicze USA w czasie, gdy wielu Amerykanów straciło historyczną wrażliwość oraz geopolityczną wyobraźnię - pisze Hal Brands.

Tuż po powrocie z jednego ze swoich charakterystycznych, kontrproduktywnych wyjazdów do Europy, Donald Trump powrócił też do swojego ulubionego zajęcia, czyli do publicznego kwestionowania zaangażowania USA w zobowiązania obronne w ramach NATO. Tym razem obiektem nieszczęsnej wypowiedzi Trumpa stała się Czarnogóra – mały bałkański kraj, który jest najmłodszym członkiem Sojuszu Północnoatlantyckiego.

Odpowiadając na pytania Tuckera Carlsona w telewizji Fox News, Trump stwierdził, że nie widzi powodu, aby ryzykować życie i pieniądze Amerykanów w imię obrony Czarnogóry. Prezydent USA dodał, że bezpieczeństwo USA stałoby się raczej osłabione niż wzmocnione w wyniku przyjmowania na siebie zobowiązań wobec daleko położonych sojuszników. W ocenie Trumpa Czarnogórcy są „bardzo agresywni”, zaś ich zachowanie może stwarzać dla Ameryki ryzyko wciągnięcia w trzecią wojnę światową.

Jak zwykle wypowiedzi Trumpa o sojuszniku NATO zostały powszechnie potępione przez establishment związany z amerykańską polityką zagraniczną. Można jednak przypuszczać, że przeciętny Amerykanin, a szczególnie przeciętny zwolennik Trumpa, był już mniej zaniepokojony jego wypowiedziami. Pytanie o to, dlaczego USA powinny chcieć wysłać swoich żołnierzy, aby bronić Czarnogóry, Estonii, Islandii czy innego mniejszego kraju, prawdopodobnie jawi się w oczach wielu wyborców Trumpa jako uzasadnione, szczególnie w sytuacji, gdy prezydent USA krytykuje wiele krajów Sojuszu za niezdolność do brania na siebie ciężaru odpowiednio wysokich wydatków na obronność.

W gruncie rzeczy istnieje bardzo przekonująca odpowiedź na to pytanie, ale wymaga ona historycznej wrażliwości oraz geopolitycznej wyobraźni, której wielu Amerykanom, a szczególnie Donaldowi Trumpowi, brakuje.

Reklama

Być może nieświadomie, ale Trump poprzez swoje komentarze na temat Czarnogóry wskazał na prawdziwą naturę amerykańskiego zaangażowania i charakteru państwowości po II wojnie światowej. Większość krajów nie jest zaangażowana w nic ponad swoją własną obronność. Tymczasem w ciągu kilku pokoleń USA zagwarantowały bezpieczeństwo wielu krajom, które są oddalone od Ameryki o tysiące kilometrów. Prawdopodobnie większość Amerykanów nie wiedziałaby, gdzie te państwa są położone.

Niektóre z tych krajów – Niemcy, Japonia, Wielka Brytania – są lokalnymi mocarstwami. Inne – Łotwa, Luksemburg czy Czarnogóra – to małe państwa, których znaczenie dla bezpieczeństwa USA nie jest oczywiste. Żadne inne mocarstwo w historii nie definiowało swoich interesów i zobowiązań tak szeroko jak Stany Zjednoczone.

Racjonalność takiego podejścia została jednak zbudowana na podstawie historycznych lekcji. Otóż zakończenie i odejście od katastrofalnych wojen z pierwszej połowy XX wieku nie byłoby możliwe, gdyby państwa Europy i Azji zostały by pozostawione same sobie. Albo zniszczyłyby się wzajemnie – tak jak miało to miejsce w czasie I wojny światowej, albo poniosłyby klęskę, próbując współpracować w celu pokonania niebezpiecznego agresora – jak miało to miejsce w czasie II wojny światowej.

Powstające ogniska konfliktu nie zostałyby ograniczone tylko do Europy, ale także przeniosłyby się dalej – ostatecznie dotykając także USA. Jedynym rozwiązaniem problemu dla Ameryki była próba utrzymania pokoju w tych kluczowych miejscach. Waszyngton zapewniał bezpieczeństwo w obliczu zewnętrznych zagrożeń, takich jak ZSRR czy dziś Rosja. Dodatkowo USA tłumiły konflikt pomiędzy historycznymi wrogami w Europie, np. między Francją a Niemcami. Czyniąc tak, Stany Zjednoczone zapewniały klimat bezpieczeństwa i prosperity, z którego korzystali wszyscy, łącznie z USA.

Powyższe działania były uzupełniane koncepcją niepodzielności globalnego bezpieczeństwa. Agresja łatwo się rozprzestrzeniała. Pokolenia, które doświadczyły II wojny światowej wiedziały, że jeśli rewizjonistyczne siły zdołają podważyć gdziekolwiek status quo, wówczas z pewnością podważenie status quo może nastąpić gdziekolwiek indziej. Pozwolenie na niepohamowaną agresję w jakimkolwiek ważnym regionie świata oznaczało pozwolenie na niszczenie międzynarodowego pokoju.
Ponadto pojawiłoby się pytanie, czy USA, stojąc z boku wobec mniejszych zagrożeń dla globalnej stabilności, poradziłyby sobie w obliczu większych wyzwań. Co prawda sam Harry Truman w 1947 roku twierdził, że „świat nie jest statyczny, a status quo nie jest święte”, ale dodawał przy tym, że pozwalanie na zmianę status quo siłą lub poprzez polityczną infiltrację oznaczałoby skazanie wspólnoty międzynarodowej ciemność i anarchię.

Dziś istnieje całkiem niewiele powodów, dla których USA miałyby interes w obronie Czarnogóry – np. próba powstrzymania wpływów Rosji na Bałkanach. Ale podstawowa odpowiedź na pytanie, dlaczego Waszyngton miałby angażować się w obronę małych sojuszników z NATO, takich jak Czarnogóra, leży w fundamentalnej logice, która wyznaczała działania USA przez wiele dekad.

W przeciwieństwie do powszechnego mniemania, zaangażowanie USA w NATO nigdy nie było tak „święte”, jak bywa niekiedy przedstawiane. Tak jak Trump, wiele Amerykanów nie raz kwestionowało sens amerykańskiej walki o kraje położone daleko od Ameryki. Najsilniej kwestionowano to w czasach największego sceptycyzmu wobec roli USA na świecie.

W przededniu wojny w Wietnamie tylko 36 proc. Amerykanów uważało, że wojna ta była „ważna dla USA w kontekście zaangażowania Waszyngtonu na rzecz innych krajów”. Zatem ambiwalencja, którą posługuje się Donald Trump w odniesieniu do zaangażowania USA w kontekście bezpieczeństwa, jest stara, jak same zobowiązania, które Stany Zjednoczone na siebie wzięły.

Tym razem istnieje jednak pewna różnica wobec przeszłości – dziś to sam prezydent podsyca tę ambiwalencję. Przez większość okresu zimnej wojny amerykańscy liderzy rozumieli, że prosząc Amerykanów o wsparcie dla zaangażowania na rzecz obrony dalekich krajów, proszą o wiele. Mimo to wierzyli, że ma to sens oraz chcieli, aby Europejczycy byli pewni, że USA w razie potrzeby przyjdą im z pomocą.

Z kolei Donald Trump działa zupełnie odwrotnie. Wzmacnia wątpliwości jeśli chodzi o zaangażowanie USA w obronność – zarówno w wymiarze wewnętrznym, czyli czy USA powinny honorować swoje zobowiązania w NATO, jak i w wymiarze zewnętrznym, czyli czy Europa może być pewna, że Stany Zjednoczone przyjdą jej z pomocą.

Dzisiejsza sytuacja jest też odmienna jeszcze z innego powodu – Trump kwestionuje zobowiązania obronne USA w czasie, gdy wielu Amerykanów straciło historyczną wrażliwość oraz geopolityczną wyobraźnię.

W latach 40. XX wieku argument, że światowe bezpieczeństwo jest niepodzielne i że linia amerykańskiej obrony w latach powinna przebiegać na peryferiach Eurazji, a większość Amerykanów pamiętała czasy sprzed II wojny światowej, miał sens. Ten sam argument w 80 lat po zakończeniu II wojny światowej, w czasie, gdy większość populacji zaczyna zapominać nawet rzeczywistość zimnej wojny, brzmi już zupełnie inaczej.

Jeśli sceptycyzm Trumpa ws. zobowiązań sojuszniczych rezonuje wśród jego wyborców, to możliwe, że nie są oni już w stanie wyobrazić sobie, jak przykra może stać się rzeczywistość międzynarodowa, gdy Ameryka wycofa się z roli globalnego strażnika.

Prezydent USA sprawił w ten sposób fundamentalną trudność obrońcom amerykańskiego internacjonalizmu opierającego się na niemożliwym dziś do udowodnienia twierdzeniu: że gdy Ameryka wycofa się ze świata, sprawy mogą potoczyć się w bardzo niekorzystnym kierunku.

Im bardziej Ameryka oddala się od spraw świata, tym mniej przekonujące dla zwykłych Amerykanów są argumenty na rzecz międzynarodowego zaangażowania Waszyngtonu, zaś powiększa się pole do działania dla ludzi takich jak Donald Trump, którzy chcą nie tylko porzucenia zobowiązań wobec Czarnogóry, ale także intelektualnych fundamentów uzasadniających globalną rolę Ameryki.

>>> Czytaj też: Chiny i Rosja kwestionują amerykański ład. To punkt zwrotny dla polityki zagranicznej USA [ANALIZA]