Gdy Niemcy wygrywały I wojnę światową, Ukraina wyrastała na najważniejsze państwo Europy Wschodni ej. Dopiero porażka Berlina sprawiła, że nad Dniestrem pomyślano o przyjaznych relacjach z Polską.
To, jak w tym roku prezydenci Polski i Ukrainy obchodzili rocznicę rzezi na Wołyniu, pokazuje stan relacji między obu państwami. Na szczeblu rządowym praktycznie przestały one istnieć. Winę za ten stan ponoszą Warszawa i Kijów – przy czym w obu stolicach nastąpiła zadziwiająca ucieczka od rzeczywistości w stronę złudzeń.
Pod rządami PiS odrzucono program wspierania za wszelką cenę ukraińskiej niepodległości, którego wielkim zwolennikiem był prezydent Lech Kaczyński. Za priorytet uznając odkłamanie prawdy o ludobójstwie popełnionym na Polakach przez UPA. Jednocześnie domagamy się od Kijowa zaprzestania gloryfikowania Stepana Bandery i Ukraińskiej Powstańczej Armii. Dzieje się to w momencie, kiedy polskie postulaty znaczą coraz mniej. Prezydent Petro Poroszenko uznał przecież Berlin za głównego gwaranta ukraińskiej niepodległości. Natomiast relacje z III RP traktuje jako rzecz marginalną.
Kilka lat temu było nie do pomyślenia, by w rocznicę rzezi wołyńskiej prezydent Ukrainy upamiętnił mieszkańców Sahrynia, zamordowanych w akcji odwetowej przez AK. Przystąpienie Kijowa do licytacji na ofiary sprawia, że trwające między obu krajami dyplomatyczne ochłodzenie może się już tylko pogłębić. Chyba że niemieckie wsparcie dla Ukrainy znów okaże się złudzeniem rozwianym przez wielkie interesy mocarstw, takie choćby jak gazociąg Nord Stream 2.
>>> CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP
Reklama