Kijowska organizacja Szpitale Majdanu od czterech lat wysyła do Donbasu na wschodzie Ukrainy wolontariuszy, którzy pomagają ukraińskim wojskowym ratować rannych w wyniku trwającego tam konfliktu żołnierzy.

Teraz są z piechotą morską pod Mariupolem nad Morzem Azowskim. Bez nich pomoc medyczna mogłaby nadejść za późno.

„Połowę każdego miesiąca spędzam na froncie” - mówi PAP 47-letni Wiaczesław Zacharow, biznesmen z Kijowa, który swoje mieszkanie w centrum stolicy Ukrainy zamienia na okop znajdujący się kilka kilometrów od pozycji separatystów. W Donbasie jest kierowcą ambulansu.

Jeszcze podczas rewolucji godności z przełomu 2013-2014 roku Wiaczesław wraz z przyjaciółmi otworzył punkt opatrunkowy na kijowskim Majdanie Niepodległości. „Ludzie przychodzili do nas z ulicy i mówili, że chcą jakoś pomóc. W ten sposób zebrała się grupka aktywistów. A gdy wybuchła wojna, zaczęliśmy jeździć na front” - opowiada.

Na początku swojej działalności wolontariusze organizacji Szpitale Majdanu zajmowali się ludnością cywilną. Udało im się wywieźć prawie 4,5 tys. kobiet i dzieci z terenów walk. Jednak po stratach ukraińskiej armii latem 2014 zdecydowali, że trzeba pomagać przede wszystkim żołnierzom.

Reklama

Wiaczesław opowiada, że w pierwszym roku konfliktu ze wspieranymi przez Rosję separatystami, wielu rannych żołnierzy ginęło, bo nie otrzymywali pomocy na czas. Ukraińskiej armii brakowało samochodów więc Szpitale Majdanu zaczęły zbierać na nie pieniądze przez sieci społecznościowe. Jak dotąd udało się kupić kilkadziesiąt aut i kilkanaście ton leków - wyjaśnia.

„Moim zadaniem jest jak najszybsze wywiezienie rannego ze strefy ostrzału i przekazanie go w ręce profesjonalnych chirurgów. Udało mi się dowieźć do szpitala już ponad 150 osób. Niestety, jedna zmarła w drodze. To był młody chłopak, miał ciężką postrzałową ranę brzucha. Była noc, jechaliśmy pod ostrzałem. Wciąż zadaję sobie pytanie czy przeżyłby, gdyby udało się szybciej dotrzeć do szpitala” - mówi.

„Wśród naszych wolontariuszy są osoby różnych profesji. Współpracuje z nami kilku lekarzy, na przykład anestezjolog z kijowskiego Instytutu Urologii, która każdy urlop spędza na froncie” - tłumaczy Zacharow.

„Naszej obecności tutaj nikt nie rejestruje. Nie otrzymujemy zapłaty, nie mamy ubezpieczenia. Jestem świadomy ryzyka, że jeśli coś się stanie, moja żona i dziecko zostaną bez jakiegokolwiek wsparcia. Jednak nie mógłbym siedzieć w domu, gdy w moim kraju trwa wojna, na której giną rówieśnicy mojego osiemnastoletniego syna” - podkreśla.

Koleżanka Wieczesława, Switłana, jest prawniczką. Mówi, że czasem lepiej czuje się na froncie niż w domu. „Wracam z pracy, oglądam wiadomości o stratach i płaczę. Tu po prostu nie mam na to czasu” - twierdzi.

Zapewnia, że brak medycznego wykształcenia nie wpływa na jej pracę przy ewakuacjach rannych. „Młoda dziewczyna, która dopiero co skończyła szkołę pielęgniarską, też nie jest przygotowana na widok oderwanych nóg. Profesjonalni medycy również przechodzą na wojnie załamania nerwowe. To zależy od stabilności psychicznej” - zaznacza.

Wolontariusze remontują też samochody. „Większość samochodów wykorzystywanych do wywożenia rannych należy do wolontariuszy. My możemy od razu jechać z nimi do mechanika. Wojskowi w podobnej sytuacji muszą pisać raport, czekać aż armia da pieniądze na remont. Może to trwać tygodniami. Dlatego czasem szybciej jest zebrać pieniądze wśród znajomych i naprawić auto samemu” - wyjaśnia Switłana.

„Jesteśmy im wdzięczni” - dodaje główny medyk 503. batalionu piechoty morskiej o pseudonimie Rehab. „Nie wyobrażam sobie funkcjonowania naszej służby medycznej bez pomocy wolontariuszy. Od początku września mieliśmy już czterech rannych i dwóch zabitych. Bez poświęcenia i umiejętności wolontariuszy lista zabitych byłaby dłuższa” - powiedział Rehab w rozmowie z PAP.

Z Mariupola Monika Andruszewska

>>> Czytaj też: Stosunki Węgry-Rosja "to nie jest love story", ale biznesowe relacje [ANALIZA]