Wydaje się, że amerykańska administracja postrzega Niemcy jako kraj, który manipuluje walutą. W myśl tego rozumowania, duża niemiecka nadwyżka handlowa jest osiągana kosztem amerykańskich firm. Czy rzeczywiście tak jest? Felieton Leonida Bershidsky'ego.

W odpowiedzi na zarzuty manipulacji walutowych, niemiecki minister finansów Wolfgang Schaeuble w czasie swojej ostatniej wizyty w Waszyngtonie na spotkaniu Międzynarodowego Funduszu Walutowego zaprezentował specjalny dokument na temat bilansu handlowego Niemiec. Co prawda prezydent Donald Trump może nie mieć czasu, aby go przeczytać, ale wszyscy, którzy wierzą w nieuczciwe działanie Berlina w obszarze handlu, powinni do niego zajrzeć.

Krytycy Niemiec argumentują, że gdyby kraj ten nie był w strefie euro i wciąż posługiwał się niemiecką marką, wówczas jej wartość byłaby znacznie wyższa, co osłabiałoby eksport Republiki Federalnej. Tymczasem strefa euro istnieje i dzięki problemom jej południowych członków, wspólna waluta jest osłabiona, co ma pomagać niemieckim eksporterom. To stosunkowo prosty argument i Berlin nie dysponuje równie prostą odpowiedzią. Niemcy muszą przyznać, że euro jest niedowartościowane względem dolara amerykańskiego. Kurs dolara jest dziś o ok. 10 proc. wyższy niż wynosi historyczna średnia.

W tej sytuacji wiele bardziej skomplikowanych argumentów zostanie odrzuconych przez krytyków Berlina z miejsca. Na przykład takich, że Niemcy przez długi czas gwałtowanie sprzeciwiały się polityce Europejskiego Banku Centralnego (EBC). Krytycy Niemiec będą utrzymywać, że przecież strefa euro to i tak przede wszystkim niemiecki projekt. Nieważne, że EBC utrzymując niskie stopy procentowe i słabe euro, działa w gruncie rzeczy na niekorzyść oszczędzających Niemców – politycznej bazy wyborczej Angeli Merkel.

Podobnie na jałowy grunt trafiają argumenty o jakości i unikalności niemieckich produktów eksportowych. Przecież bardzo trudno jest zastąpić niemieckie samochody, urządzenia precyzyjne, maszyny itp. czymś tańszym i równie dobrym. A to właśnie tego typu produkty stanowią trzon niemieckiego eksportu.

Reklama

Niemcy w istocie robią dziś to, czego od dawna oczekiwali od nich krytycy. Na przykład zwiększyły inwestycje rządowe o prawie 45 proc. w obecnej perspektywie legislacyjnej. Działania takie zmniejszyły obecną nadwyżkę handlową do z 8,6 proc. w 2015 roku do 7,5 proc. obecnie. Według prognoz nadwyżka ta ma ulec dalszemu zmniejszeniu do poziomu 7,1 proc. w 2018 roku. Wciąż jednak działania te to za mało dla krytyków polityki Berlina.

No i oczywiście nikt w USA nie zechce się zastosować do rady niemieckiego ministra finansów, jak zmniejszyć nierównowagę handlową Niemiec z USA. Schaeuble radzi:
„Od roku 2000 dłub publiczny w relacji do PKB wzrósł z 64 do 108 proc. Większość zagranicznego kapitału, który napływa do USA, jest zatem wykorzystywana do finansowania budżetów. Jeśli jednak powściągnie się wzrost zadłużenia publicznego, tak jak obiecywała to obecna administracja, to może to mieć pozytywny wpływ na bilans handlowy”.

Nawet jeśli te wszystkie argumenty w obronie polityki gospodarczej Berlina zostaną jak zwykle odrzucone, to warto jednak zwrócić uwagę na część dokumentu Schaeuble’go, która odnosi się do struktury obecnej nadwyżki na rachunku obrotów bieżących Niemiec. Jak się okazuje, duża część tej nadwyżki pochodzi z przepływów finansowych, a nie z handlu.

25 proc. niemieckiej nadwyżki to efekt zysków z przeszłych inwestycji za granicą. Według ONZ, niemieckie inwestycje zagraniczne w latach 1990-2015 są na drugim miejscu pod względem wielkości. W 2015 roku osiągnęły poziom 1,8 bln dol. Duża część tych pieniędzy powędrowała do gospodarek rozwijających się, gdyby były one w początkowych fazach rozwoju. Dziś zaś niemieckie firmy obficie korzystają z lat tego rozwoju. Europejskie firmy, łącznie z tymi niemieckimi, wypłacają znacznie większe dywidendy niż firmy amerykańskie. To także tworzy obecny bilans rachunku obrotów bieżących.

Kolejnym czynnikiem, który pozytywnie wpłynął na niemiecki bilans, jest większa skłonność Niemców do oszczędzania, niż do konsumowania. Sprawia to, że zapotrzebowanie na import jest mniejsze. W 2015 roku stopa oszczędności niemieckich gospodarstw domowych wyniosła 9,7 proc. To dużo, jeśli porównamy to z analogicznym wskaźnikiem w USA, który wyniósł 4 proc. (w 2008 roku wynosił aż 11,5 proc.).

Rząd federalny w Berlinie argumentuje, że trend ten jest wzmacniany przez zmiany demograficzne. Im społeczeństwo jest coraz starsze, tym wydaje więcej z zebranych zasobów. Duża część niemieckich oszczędności znajduje się poza strefą euro, a Niemcy odpowiadają za ok. 40 proc. wszystkich inwestycji portfelowych strefy euro. Starzenie się społeczeństwa ostatecznie doprowadzi do zmniejszenia skali tych inwestycji.

Jeśli chodzi o konkurencję cenową, to Niemcy otrzymały wielkie wzmocnienie na początku lat 90. XX wieku, gdy doszło do zjednoczenia kraju. Wynagrodzenia na wschodzie kraju są wciąż niższe niż za zachodzie, ale różnice stopniowo maleją. Od 2010 roku niemieckie wynagrodzenia rosły średnio o 1,5 proc. rocznie. Nie wpływa to na zmniejszenie konkurencyjności tak bardzo, jak zmienność kursu, ale z czasem oddziałuje negatywnie na niemiecki bilans.

Inne źródła niemieckich przewag, takie jak niskie stopy procentowe EBC, tania energia i surowce – także nie będą trwały wiecznie.

W efekcie Niemcy wyjaśniają swoim krytykom, że ich bilans handlowy wynika z połączenia wielu czynników: polityki rządu, rozsądnych inwestycji prywatnych oraz okoliczności, które znajdują się poza kontrolą Berlina. Niemiecki rząd ocenia, że te przewagi gospodarcze będą słabły, ale w stosunkowo wolnym tempie.

Prawdopodobnie dla tych, którzy oskarżają Niemcy o nieuczciwe działania, to za mało i za wolno. Tymczasem jedyną drogą ku jeszcze szybszej normalizacji obecnego bilansu na rachunku obrotów bieżących Niemiec są drastyczne środki protekcjonistyczne, które prowadziłyby do wywołania wojny handlowej w całej UE. Administracja Trumpa powinna przeanalizować niemieckie argumenty, zanim przyjmie potencjalnie destrukcyjny kurs.