Zmarł torturowany bohater wojny wWietnamie, kandydat na prezydenta USA, amerykański senator John McCain. Czytam więc jego ostatnią książkę (napisaną zpomocą wieloletniego współpracownika Marka Saltera „The Restless Wave: Good Times, Just Causes, Great Fights, and Other Appreciations”) – ipodczas lektury zdreszczem zdaję sobie sprawę, że to ten rodzaj śmierci, który jest historycznie symboliczny, bo sam, będąc końcem, wyznacza bardzo wiele innych końców. John McCain, umierając, zabiera ze sobą wiele rzeczy.
Polityczny romantyzm, ostatnią inspirującą wersję konserwatyzmu, wktórej centrum jest ludzki charakter ijego siła. Zabiera przekonanie, że poświęcenie polityce ideowej, nie partyjnej, jest sensowną polityczną drogą. Zabiera też wiarę wstrukturalną siłę liberalnej demokracji iprzeświadczenie, że Ameryka, aszerzej Zachód, mają wobec reszty świata głębokie zobowiązanie moralne.
To nie tak, że są to rzeczy wartościowe bezdyskusyjnie – ale samo ich istnienie w publicznej przestrzeni było jednak bezdyskusyjnie wartościowe. Widać to najwyraźniej, gdy próbuję przenieść niektóre sceny z jego życia i niektóre jego słowa w nasze polskie realia; to zabieg, który obnaża pustotę naszej polityki i duchową próżnię naszych partyzanckich, małych, plemiennych ideologii.
Ci, którzy znali McCaina, będą za nim tęsknić, a ci, którzy go nie znali, będą tęsknić za tym, co McCain w publicznej świadomości reprezentował.
Reklama