Tak, jak dyrektywa Donalda Trumpa o zakazie wpuszczania do USA obywateli kilku muzułmańskich krajów spowodowała burzę społeczną, tak pozostałe dyrektywy i tweety powodują spolaryzowane odczucia, ale coraz więcej niepokoju niż nadziei.

Dotychczas podpisane przez Donalda Trumpa dyrektywy wskazują na rewolucję. Jak głęboką – jeszcze nie wiadomo, ale na pewno będą to zmiany nie bez znaczenia. W przypadku wycofania Stanów Zjednoczonych z Porozumienia Transpacyficznego sprawa jest jasna – USA abdykowało tymczasowo z Dalekiego Wschodu zostawiając miejsce Chinom. Pozostałe dyrektywy potrzebują dalszego ciągu, czyli umocowania w systemie legislacyjnym – nawet administracja Trumpa musi operować w ramach amerykańskiego prawodawstwa.

Niektóre, jak dotycząca imigracji i zakazu wjazdu obywateli z niektórych krajów muzułmańskich, są nie tylko zaskarżane w sądach federalnych – co może spowodować kryzys konstytucyjny – ale nawet szybko wygrywane. W sobotę sędzia Sądu Federalnego w Nowym Jorku zezwoliła na warunkowy pobyt w USA 2 osobom, którym na podstawie dekretu Trumpa wcześniej odmówiono. Imigranci mieli ważne wizy, nie można ich deportować. Sędzia uznała, że sprawa powinna zostać dogłębnie rozpatrzona. Trump jej decyzję skrytykował i starał się zdyskredytować, nazywając ją „tak zwanym sędzią”. Szybko należy się spodziewać dalszego ciągu.

Wiele obaw nawet pośród samych Republikanów budzi dyrektywa dotycząca wycofania ubezpieczeń zdrowotnych (tzw. Obamacare), albowiem pozbawienie ubezpieczeń 20 milionów obywateli nie będzie popularną decyzją. Konsekwencja Trumpa i Republikanów, którzy zapowiedzieli wycofanie w 100 dni tego, co wprowadził prezydent Obama (Demokraci nazywają to „zniszczeniem dziedzictwa Obamy”) jest jednak ewidentna. To klucz do odczytywania kierunku inicjowanych obecnie polityk.

Giełda czeka na trzy zmiany

Reklama

Dotąd pozytywnym wyznacznikiem odbioru polityki Trumpa była hossa na amerykańskich giełdach, zwana „Trump rally”. Zaczęła się nazajutrz po wyborach 8 listopada, przyniosła 2,5 biliona dolarów nowych inwestycji w akcje i wprowadziła zwolenników Trumpa w euforię. Sarah Palin, była gubernator Alaski, kandydatka na wiceprezydenta z partii Republikanów w 2008 roku, triumfalnie ogłosiła, że wystarczyło 8 dni rządów Trumpa aby Dow Jones osiągnął próg 20 tysięcy, czego Obamie nie udało się przez 8 lat. Jej głosowi towarzyszą podobne opinie ekonomistów.

W czasie prezydentury Obamy amerykańskie giełdy odnotowały najdłużej trwającą hossę w historii, acz nie było to odzwierciedlenie upojenia rządami Obamy, a głównie skutki programu poluzowania ilościowego Fed. Aby Donald Trump mógł powiedzieć, że za jego prezydentury giełda poszła wyżej niż za Obamy, Dow Jones Industrial musi skoczyć ponad 145 procent, czyli sięgnąć progu 50 tysięcy.

Inwestorzy giełdowi jednak najwyraźniej nie zaakceptowali dyrektywy zakazującej wjazdu do USA obywatelom siedmiu muzułmańskich krajów i rewizji statusu imigrantów. Według agencji Bloomberg w poniedziałek 30 stycznia (pierwszy giełdowy dzień po ogłoszeniu dyrektywy) ceny na giełdzie spadły nawet o ponad 1 procent (najwięcej od 11 października).

Optymizm inwestorów napędza bowiem wiara iż Trump wprowadzi trzy wielkie zmiany które spowodują wzrost gospodarczy:

- cięcia podatkowe,
- wzrost wydatków na infrastrukturę
- deregulacje dla biznesu.

Obawiają się, że dyrektywy takie, jak imigracyjna uwikłają Waszyngton w walkę w sądach, a wtedy wprowadzanie zmian gospodarczych może trwać dłużej niż zakładali inwestorzy. Ponadto dyrektywa imigracyjna może sugerować znacznie większy protekcjonizm niż chcieliby inwestorzy.

Korporacje zabezpieczają flanki

Korporacyjna Ameryka także czeka na cięcia podatkowe, deregulacje dla biznesu i do pewnego stopnia na programy infrastrukturalne. To jedna strona. Druga to poczucie zagrożenia, które dla firm przyszło znacznie wcześniej niż dyrektywy.

Wystarczyły tweety Trumpa, jeszcze przed objęciem stanowiska, do lub o amerykańskich firmach, aby wprowadzić popłoch. Tweety, iż zamówienie na prezydencki samolot Airforce One u Boeinga jest o wiele za drogie, podobnie jak produkcja nowego wielozadaniowego myśliwca F-35 przez firmę Lockheed, albo, że General Motors będzie miało do czynienia z ogromnym cłem jeśli nadal będzie produkować samochody w Meksyku, zmusiły te firmy do rewizji stanowiska. Boeing i Lockheed Martin obniżyły ceny, GM przysiągł sprowadzić część produkcji do USA, a Trump ogłosił to jako swoje zwycięstwo. Faktycznie jednak GM upublicznił po prostu to, co robi już od jakiegoś czasu, Boeing i Lockheed natomiast pościnały marże swoje, ale też swoich dostawców.

Ku zadowoleniu Trumpa sprowokowało to do podobnych deklaracji także inne koncerny. Sieć super marketów WalMart ogłosiła właśnie, że w USA utworzy 10 tysięcy nowych miejsc pracy – mimo że decyzję o tym zarząd firmy podjął faktycznie już kilka miesięcy temu. Podobnie zachował się japoński SoftBank, a także Amazon, Ford, Fiat Chrysler, Foxconn, czy Bayer.

Korporacje typ polityki serwowanej przez prezydenta Trumpa nazywają „shock-and-awe” czyli szok i przerażenie. Michael Abrahams z Finsbury w Nowym Jorku w opublikowanym właśnie poradniku na temat „przetrwania 140-znakowego kryzysu” [Donald Trump wiele decyzji i deklaracji publikował w zaledwie 140 znakach na tweeterze – przyp. red.] napisał, iż kluczowe jest przygotowanie zawczasu wiarygodnej pozytywnej narracji o firmie i jej znaczeniu dla amerykańskiej gospodarki.

Szefowie powinni mieć zawsze pod ręką liczby określające amerykański ślad danej firmy, takie jak liczba zatrudnionych, liczba amerykańskich dostawców, wartość inwestycji w USA itp. A co ważniejsze, musza umieć tak przedstawić te informacje, aby prezydent Trump mógł uznać to za swój sukces.

Małe jednak szanse, że taka taktyka wystarczy, aby administracja Trumpa ułożyła sobie dobre relacje z największymi firmami technologicznymi z Doliny Krzemowej. Jak dotąd stanęły one jednoznacznie przeciw nowej polityce imigracyjnej (Microsoft razem ze stanem Kalifonia zaskarża dyrektywę Trumpa, Amazon rozważa podobny ruch). Firmy farmaceutyczne z kolei, które Donald Trump chce zmusić do obniżania cen leków, prowadzą już od kilku miesięcy intensywny lobbing ustawodawców, aby w ten sposób uchronić się przed ewentualnym atakiem tweetowym czy dyrektywą.

Zasięg rewolucji

Dyrektywy wymagają ciągu dalszego, czyli prac ustawodawczych. Kongres rozpoczął już przygotowania procesu unieważnienia pięciu regulacji Obamy dotyczących korupcji, ochrony środowiska, rynku pracy i prawa posiadania broni.

Ustawy wprowadzone po 31 maja 2016 roku Kongres może po prostu zastopować większością głosów. Takie rozwiązanie było użyte dotychczas tylko raz, w 2001 roku (dotyczyło regulacji o ergonomice). Wycofanie ustaw wprowadzonych wcześniej wymaga więcej pracy, bo przyjęcia nowego prawa.

Na otwarcie drugiego tygodnia rządów Trump wydał dyrektywę, która ma uruchomić ograniczanie liczby regulacji w gospodarce. Uzasadnił ją twierdzeniem, że obecnie jest prawie niemożliwe uruchomić nowy mały biznes i rozwijać istniejące przedsiębiorstwa.

Na razie wiadomo, że na każdą nowo utworzoną regulację zlikwidowane mają być dwie stare. Dyrektywa nie mówi nic o wycofywaniu osławionej ustawy Dodda-Franka, czyli regulacji sektora finansowego, ale Republikanie przygotowują się do tego również.

Dyrektywa otwierająca możliwość budowy ropo- i gazociągów Keystone XL i Dakota Access wymaga nie tylko, aby firmy budujące je zmieniły dostawców stali na amerykańskich (droższych), ale też ominięcia lub zniesienia niektórych regulacji o ochronie środowiska i prawa Indian do ochrony swoich terytoriów. Wiadomo, że Republikanie bardzo chcą znieść prawodawstwo Obamy obliczone na ochronę środowiska [zakładka o ochronie klimatu była pierwszym elementem usuniętym ze strony internetowej Białego Domu po zaprzysiężeniu Donalda Trumpa – przyp. red.].

Badania prowadzone wśród biznesu pokazują, że po 8 listopada ufność w stymulującą gospodarczy wzrost politykę fiskalną i deregulacje podskoczyła.

Jak opanować chaos

Skąd będzie wiadomo czy Ameryka staje się znów wielka, jak zaprzysiągł uczynić ją obecny prezydent? Redakcja Bloomberga proponuje obserwację 10 wskaźników.

Wskaźniki, które zdaniem autorów pogorszą się to liczba miejsc pracy w produkcji, wielkość deficytu handlowego, bilans budżetu federalnego w odniesieniu do PKB. Wskaźniki, które będą trochę lepsze, albo na podobnym poziomie, jak dziś to tempo wzrostu gospodarczego, liczba Amerykanów żyjących poniżej rządowego „progu biedy”, liczba nowo otwieranych firm, udział procentowy pełnoetatowych pracowników w sile roboczej USA. Duże szanse na poprawę mają wskaźniki wydatków firm i konsumentów. Rosnąć powinny też wysokości średnich zarobków (godzinowych i miesięcznych) oraz liczba powracających do pracy w przedziale wiekowym 25-54.

Autor: Anna Wielopolska, korespondentka Obserwatora Finansowego w USA.