Hossę widzą oszczędzający, w styczniu napływ pieniędzy do funduszy akcyjnych był najwyższy od maja 2015 r. Można śmiało spekulować, że w wielu gospodarstwach domowych przy obiadach i kolacjach toczy się dyskusja, czy zainwestować większą część oszczędności na giełdzie. Analitycy dobrze wykonują swoją robotę, dostarczając albo entuzjastycznych, albo kasandrycznych rekomendacji. Jedni twierdzą, że jest tanio i musi być drożej, inni że jest drogo i lepiej uważać. Ale w tym miejscu warto postawić pytanie dużo ważniejsze niż o perspektywy krótkookresowe: jaka powinna być strategia inwestowania na giełdzie?
Jak w każdym trudnym dylemacie, tak i w tym można spotkać różne szkoły myślenia. Są one kojarzone z nazwiskami znanych ekonomistów. Pierwsza szkoła, kojarzona m.in. z noblistą Robertem Shillerem, jednym z najbardziej innowacyjnych umysłów ekonomicznych naszych czasów, wskazuje, że akcje najlepiej kupować w okresach, gdy są one relatywnie tanie, a unikać ich, gdy są drogie. Shiller skonstruował wskaźnik, który służy do oceny, czy akcje są tanie, czy drogie – tzw. CAPE (cyclically adjusted price earnings ratio), który jest modyfikacją znanego wskaźnika cena/zysk, pokazującą stosunek ceny do zysków oczyszczonych z wahań cyklicznych. Ostatnio na przykład Shiller radził amerykańskim inwestorom, by redukować pozycje w akcjach ze względu na wysokie wyceny.
Druga szkoła, kojarzona m.in. z ekonomistą Jeremym Siegelem, przyjmuje zupełnie inną perspektywę. Akcje mogą być czasem zbyt drogie lub zbyt tanie, ale zdolność oszczędzających do wychwycenia tych anomalii nie jest na tyle duża, by można było na tym istotnie zarobić. Wedle tej szkoły w długim okresie akcje przynoszą wyższy zwrot niż obligacje i warto jakąś część swoich oszczędności stale trzymać na giełdzie – czyli odkładać systematycznie określoną kwotę na giełdę, a nie czekać na odpowiedni moment wejścia lub wyjścia.
Żeby zrozumieć problem, warto odwołać się do analogii z dziedziny sejsmologii, gdzie od lat toczy się dyskusja na temat zarządzania ryzykiem, w pewnych punktach podobna do dyskusji ze świata finansów.
Reklama
Sejsmolodzy od dawna starają się znaleźć sposoby, by wychwycić z wyprzedzeniem trzęsienia ziemi, chociaż na razie idzie to bardzo słabo. Istnieją w miarę wiarygodne dane na temat częstotliwości trzęsień w długich przedziałach czasowych, ale panuje konsensus, że prognozy czasu i siły wstrząsów są prawie niemożliwe. „Prawie” robi jednak sporą różnicę. Niektórzy sejsmolodzy twierdzą, że można wychwytywać niewielkie zmiany w prawdopodobieństwie trzęsień ziemi i te zmiany powinny być systematycznie komunikowane społecznościom na zainteresowanych terenach. To pomysł lansowany m.in. przez Thomasa Jordana z Southern California Earthquake Center. Tyle że nie są to zmiany z – powiedzmy – 10 na 50 proc., ale z 0,01 proc. na 1 proc. To wymaga dużego zrozumienia ze strony czytających takie komunikaty, o ile bowiem każdy człowiek intuicyjnie rozumie różnicę w zagrożeniu 10- i 50-procentowym, o tyle różnica w zagrożeniu 0,01- a 1-procentowym może być trudniejsza do wychwycenia.
Z powodu tych subtelności wielu sejsmologów twierdzi, że systemy ostrzegania nie mają sensu, ponieważ mogą wywoływać w ludziach fałszywe poczucie, iż czujność może fluktuować w zależności od wskazań systemów ostrzegawczych. Tak twierdzą na przykład Kellin Wang i Garry Rogers z kanadyjskiego Pacific Geoscience Centre. Czy cokolwiek istotnego powinno zmienić się w zachowaniu ludzi, jeżeli ryzyko trzęsienia ziemi spadnie z 0,1 do 0,01 proc. (tym bardziej że istnieje niepewność, czy są to takie właśnie liczby)? A jeżeli część osób zmniejszy swoją czujność, a kataklizm uderzy?
Analogia między finansami a sejsmologią ma duże ograniczenia, są to przecież zupełnie inne dziedziny. Jednak pewne podobieństwa są uderzające i warto wyciągnąć z nich dwie lekcje.
Pierwsza jest taka, że przy braku dobrych metod prognostycznych najważniejszy zasób informacji, z jakiego powinniśmy korzystać, to długookresowe właściwości statystyczne, a nie krótkookresowe ruchy i prognozy. Dla mieszkańców ważniejsze jest generalne ryzyko, że na ich terenie kiedyś zdarzy się trzęsienie ziemi, niż krótkookresowe predykcje. Mogą dzięki temu odpowiednio dostosować konstrukcje domów, wdrożyć zasady bezpieczeństwa itd. Dla oszczędzających ważniejsze są generalne cechy inwestycji giełdowych, jak długookresowa zmienność, częstotliwość kryzysów czy przeciętne stopy zwrotu, niż prognozy o rocznym horyzoncie (w Polsce do tych generalnych cech dodałbym ryzyko polityczne i regulacyjne). W tym sensie trochę bliżej mi do Siegela niż do Shillera.
Druga lekcja jest taka, że krótkookresowe predykcje mogą stanowić wartość dodaną, ale tylko wtedy, gdy bardzo dobrze rozumie się ich znaczenie. Trzeba przede wszystkim mieć wyobraźnię pozwalającą zrozumieć, że siatka prawdopodobieństwa jest znacznie gęstsza niż tylko „zdarzy się – może się zdarzyć – nie zdarzy się”. Co więcej, trzeba widzieć, że szacunek prawdopodobieństwa sam owiany jest niepewnością. Wreszcie, z krótkookresowych predykcji trzeba umieć korzystać – nikt nie będzie ewakuował całego miasta w reakcji na wzrost ryzyka trzęsienia ziemi z 0,01 do 1 proc. Ale można teoretycznie w takiej sytuacji podjąć pewne kroki zwiększające czujność. Z kolei na giełdzie sens korzystania z krótkookresowych prognoz jest tylko wtedy, gdy ktoś często handluje akcjami i dzięki temu umie wykorzystać prawo dużych liczb i drobne różnice w szansach i ryzykach.
Jeżeli ktoś oszczędza długookresowo i nie śledzi giełdy bardzo dokładnie, nie powinien w ogóle przejmować się informacjami, że szansa na hossę jest lekko wyższa lub lekko niższa.