To było tak. Blisko 20 lat temu jeden z amerykańskich uniwersytetów opracował program poszukiwania sygnałów od pozaziemskich cywilizacji z wykorzystaniem internetowych obliczeń rozproszonych. Instalujesz, drogi czytelniku, odpowiedni program na swoim komputerze, i nie wyłączasz go, gdy wychodzisz do domu.
W chwili, gdy uruchamia się wygaszacz ekranu, ów program łączy się z uniwersyteckim serwerem, pobiera paczkę danych do analizy, czyli trochę zarejestrowanego przez radioteleskop szumu kosmicznego. I po kawałku go analizuje, coś tam sobie żmudnie oblicza.
A obliczenia kosztują. I twój wkład w poszukiwanie pozaziemskich cywilizacji to... opłacony rachunek za prąd i internet. Ale również sama inwestycja w komputer i jego utrzymanie. Znalezienie funduszy na takie przedsięwzięcie było prawie niemożliwe, więc poproszono o to internautów na całym świecie. Był czas, że tych komputerów analizujących dane było 2,4 mln.
Czterdzieści lat temu wymyślono szyfrowanie kluczem publicznym. Jest ono również nazywane szyfrowaniem asymetrycznym, ale że słowo „asymetria”, użyte w innym kontekście, robi teraz zawrotną karierę na rynku kapitałowym, nie będziemy tego określenia stosować. W skrócie wygląda to tak: bierzemy dwie bardzo duże liczby pierwsze i mnożymy je przez siebie. Dostajemy bardzo, bardzo dużą liczbę, składającą się z ponad 200 cyfr, i to jest ów klucz publiczny. Mnożenie wykonywane jest w ułamku sekundy, ale działanie odwrotne, czyli znalezienie podzielników tak wielkiej liczby, jest żmudnym i długotrwałym procesem obliczeniowym. Trzeba dzielić klucz publiczny przez wszystkie kolejne liczby pierwsze i może za którymś razem uda się znaleźć rozwiązanie. Jedno się nie zmienia – deszyfrowanie wymaga dużej mocy obliczeniowej.
A gdzie jest potężna i darmowa moc obliczeniowa? Rozłożenie na czynniki kilkusetcyfrowej liczby na jednym komputerze może trwać nawet 50 lat. Na 50 komputerach będzie to rok. A na 2,4 mln rozproszonych komputerów? 10 minut.
Reklama
Tylko jak przekonać tych, co do tej pory charytatywnie analizowali szum wszechświata, aby zaczęli użyczać komputerów do kryptografii? Najlepiej im zapłacić. I tak osiem lat temu wymyślono walutę kryptograficzną z roboczą nazwą bitcoin. Wtedy informatycy zaczęli użyczać komputerów do bardziej przyziemnych celów. Chciałem napisać „swoich komputerów”, ale to najczęściej były służbowe komputery. Koszt rozwiązywania problemów kryptograficznych stanowił dużą część rachunku za prąd wielu firm, urzędów i uczelni. Zwłaszcza że chłodzenie w serwerowniach nigdy nie było tanie.
Za to konta, na których gromadziły się bitcoiny, były już prywatne. Pozostało jeszcze wzmóc zachętę, żeby informatycy przystąpili do wydobywania bitcoinów oraz do zamiany komputerów w koparki, a w szczególności by namówili szefostwo do inwestycji w karty graficzne, bo one miały najsilniejsze procesory. Zaczęły powstawać kolejne wirtualne giełdy, a na nich cena wirtualnej waluty systematycznie wzrasta. Tak być musiało, bo rozwiązywanie coraz bardziej złożonych problemów wymagało coraz żmudniejszych obliczeń. Czyli zużywano do tego coraz więcej prądu. Zaczęło również rosnąć ryzyko, bo firmy likwidują serwerownie i przenoszą swoje zasoby do chmur obliczeniowych.
Kiedy pojawiły się pierwsze transakcje, informatycy pionierzy zobaczyli, że to, co wydobywają ich koparki, można sprzedać za dolary. Na początku, jak sądzę, stroną popytową byli organizatorzy całego tego przedsięwzięcia. Kupowali, bo płacili w ten sposób za wykonane obliczenia. Ale kiedy pojawił się rynek, a na wykresach do analizy technicznej pojawiły się wzrosty, do zakupów dołączyli poszukujący nowinek spekulanci. A później dorobiono do tego ideologiczne hokus-pokus: innowacyjna waluta internetu, niezależna od banków centralnych, waluta odporna na inflację, między nami hakerami, cyberpunk, „Ghost in the Shell” i „Matrix”.
Tyle świat wirtualny. W świecie realnym było już jak zawsze. Rynek kryptowalutowy stał się idealnym miejscem do prania pieniędzy. Nie był przez nikogo nadzorowany, możliwe były i są na nim wszystkie znane manipulacje cenami. Pojawiły się kradzieże i defraudacje. Rok temu w sierpniu skradziono bitcoiny z giełdy Bitfinex w Hongkongu, wcześniej okradziono Mt.Gox w Tokio. W październiku okradziono, albo wręcz samookradziono, polską giełdę Bitcurex w Łodzi, tak skutecznie, że ta zniknęła z cyberprzestrzeni. I tak dalej.
Nikt nie wie, kto zorganizował całe to przedsięwzięcie. Polski złoty jest emitowany przez Narodowy Bank Polski, euro przez Europejski Bank Centralny. A bitcoin? Wiadomo tylko, że zrobił to ktoś, kto używa pseudonimu Satoshi Nakamoto. Mam swoją teorię. Któż mógł mieć taką siłę i skuteczność, żeby stworzyć cały mechanizm, platformy obrotu, rozpropagować to w mediach i rozpalić wyobraźnię spekulantów? A kto w swojej pracy potrzebuje łamać wiadomości zaszyfrowane kluczem publicznym? Nie zdziwiłbym się, gdyby była to jakaś agencja wywiadu. Najlepszego na świecie.
Dopóki jest jeszcze trochę kluczy publicznych do złamania i można dystrybuować (sprzedawać naiwnym) bitcoiny po astronomicznych cenach, dopóty interes się kręci. Zaś pewnego dnia... wszyscy, którzy zapoznali się – lub nie – z podstawami kryptografii, będą mieli okazję zapoznać się z jeszcze jedną matematyczną teorią. Tym razem będzie to teoria przejść nieciągłych. Potocznie nazywana teorią katastrof. ⒸⓅ