W zeszłym tygodniu Europa ciągle sobie gratulowała. Uratowaliśmy parę banków. Zaczynamy obniżać stopy procentowe. Mieliśmy nawet szczyt przywódców, którzy powiedzieli ciepłe słowa o solidarności. Można odnieść wrażenie, że Europejczycy osiągnęli formalne porozumienie co do tego, iż nie należy zezwolić na upadek żadnego istotnego systemowo banku.
Europejskie czynniki oficjalne uważają, że dopuszczenie do upadku Lehman Brothers było wielkim błędem. U nas nie mogłoby się to zdarzyć. Uratowanie w zeszłym tygodniu Fortisu i Dexii, dwóch dużych (choć nie tak znowu bardzo) transgranicznych banków europejskich, powinno się uważać za sygnał, że nasze procedury dotyczące sytuacji nadzwyczajnych działają. Przecież - mówią europejscy oficjele - spotkaliśmy się i ustaliliśmy, co trzeba. Odbyło się to szybko i bez zbędnej biurokracji. Nie potrzebujemy europejskiego funduszu ratunkowego ani żadnej nowej instytucji, która ma nim zawiadywać. Możemy zrobić to sami - dodają.

Na razie się udało

Rzeczywiście: tych parę pośpiesznych operacji ratunkowych udało się. Ale nie oszukujmy się: udały się, bo stanowiły pierwszą falę takich posunięć i dotyczyły takich banków jak Fortis - czyli nie za dużych i pochodzących z krajów małych czy średniej wielkości, w których przywódcy polityczni mają wystarczająco wiele rozsądku, żeby nie targować się do ostatniej chwili o to, ile kto ma zapłacić.
Reklama
Co by się jednak stało, gdyby chodziło o bank, który nosi nazwę dużego europejskiego kraju albo znany jest pod skrótem odnoszącym się do wielkiego miasta europejskiego - i który jest równocześnie za duży, żeby upaść, i za duży, żeby go uratować? Ciarki mnie przechodzą, kiedy pomyślę, co by się działo, gdyby Silvio Berlusconi, Angela Merkel, Lech Kaczyński i przyszły przywódca austriacki musieli się spotkać w celu ratowania dużego transgranicznego banku europejskiego.
To, co się udało w pierwszych pięciu operacjach ratunkowych, nie musi się udać w kolejnych - od szóstej do 50: na tyle szacuję liczbę systemowo ważnych banków w Europie. I nie biorę po uwagę instytucji już uratowanych, bo politycy uważali je za istotne dla krajowego systemu bankowego (jak niemiecki IKB Bank), choć nie miały znaczenia europejskiego. Po prostu rozrzucamy pieniądze.
Nie biorę też po uwagę instytucji takich jak Hypo Real Estate, która nawet nie jest bankiem, ale jednym z dużych i nieprzejrzystych członków globalnego systemu „szarej” bankowości. Ustalony podczas poprzedniego weekendu plan ratunkowy dla HRE (35 mld euro, w większości gwarantowane przez rząd niemiecki) załamał się wskutek obaw, że sytuacja banku jest gorsza, niż początkowo zakładano.

Sarkozy miał rację

Generalnie Europejczycy mają oczywiście rację, starając się nie dopuścić do upadku banków systemowo ważnych. Mają również rację, sceptycznie traktując możliwość dokonania w sytuacji nadzwyczajnej rozróżnień między brakiem płynności i niewypłacalnością. Boję się jednak, że ciągle brakuje nam strategii. Może mieliśmy szczęście i dlatego udało się nam jakość przepchnąć przez najniebezpieczniejszy jak dotąd miesiąc kryzysu. Gdyby jednak w ciągu następnych paru tygodni doszło na przykład do załamania rynku tzw. credit default swap* - a prawdopodobieństwo takiej sytuacji nie jest błahe - to okaże się, że nie mamy żadnego planu.
Prezydent Francji Nicolas Sarkozy miał zatem rację, proponując utworzenie funduszu ratunkowego wartości 300 mld euro. Wprawdzie z umiarkowanym entuzjazmem odnoszę się do jego polityki gospodarczej, ale ten pomysł miał cechy dobrego planu. W końcu jednak sam autor się od niego zdystansował, gdy stało się jasne, że kanclerz Angela Merkel tego planu nie poprze. Ale tym razem to on miał rację, a nie ona.
Europejski plan nie powinien być oczywiście kopią zatwierdzonej w piątek przez Kongres USA operacji ratunkowej. Amerykański plan nie bierze pod uwagę problemu niedokapitalizowania sektora bankowego. W Europie jest to nawet ważniejsze niż w USA, bo baza kapitałowa wielu banków jest nadzwyczaj słaba, a ich wskaźnik zadłużenia wynosi 50 albo więcej.

Kapitał dla banków

Europa potrzebuje zatem takiego planu ratunkowego, który odnosiłby się zwłaszcza do kwestii kapitalizacji. Konkretnie chodzi o trzy sprawy, z których pierwszą i najważniejszą są pieniądze. Kwota 300 mld euro w najgorszym scenariuszu nie wystarczy, ale na początek jest sensowna. Po drugie - potrzebny jest działający prawie permanentnie komitet kryzysowy, upoważniony do podejmowania decyzji. Po trzecie wreszcie - potrzebna jest strategia, która powinna opierać się na jasnych zasadach co do tego, kiedy warto dokapitalizować bank, a kiedy nie.
Jeśli przyjmie się strategię podejmowania decyzji tylko na poziomie krajowym, to podejmuje się ryzyko, że co najmniej jeden z rządów przekroczy własny limit finansowy jeszcze przed końcem kryzysu albo że decyzje poszczególnych państw niekorzystnie odbiją się na systemie bankowym innych krajów. Co więcej, skończy się to wyścigami we wprowadzaniu przepisów, prowadzonymi pod hasłem zubożenia sąsiada - tak jak w przypadku ogłoszenia w zeszłym tygodniu przez Irlandię i Grecję jednostronnych, generalnych gwarancji dla dużej części sektora bankowego. Jest też bynajmniej niebłahe ryzyko, że jeśli proces wspierania instytucji finansowych będzie mało przejrzysty, może to wywołać ostre protesty polityczne.

Groźba dla euro

Obecna sytuacja to dla Europy coś więcej niż tylko kryzys bankowy. Może się on - i na tym polega różnica w stosunku do USA - przekształcić w kryzys reżimu monetarnego. Systemowy kryzys bankowy to jeden z tych nielicznych możliwych do wyobrażenia wstrząsów, jakie mogą zagrażać zniszczeniem unii walutowej w Europie.
Entuzjazmowi w tworzeniu wspólnej waluty nigdy, niestety, nie towarzyszył podobny entuzjazm na rzecz wprowadzenia odpowiednich i skutecznych instytucji, które zajmowałyby się zarządzaniem kryzysami finansowymi. Na ogół nie miało to znaczenia, ale teraz ma. I choćby z tego względu pojawia się przemożna potrzeba ustanowienia planu ratunkowego dla Europy.
* instrumenty chroniące przed niespłacaniem kredytów przez firmy