ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Silna pozycja konserwatywnego liberalizmu w debacie przejawia się choćby tym, że prospołeczną politykę gospodarczą nazywa się lewicową, nawet jeśli stojące za nią ugrupowanie hołduje tradycji, patriotyzmowi, religijności i interesowi narodowemu. Takie połączenie uchodzi za coś wręcz dziwacznego – za przejaw rodzimej specyfiki niż główny nurt. Dochodzi do takich absurdów, że są u nas prawicowi komentatorzy, którzy Marine Le Pen, szefową francuskiego Frontu Narodowego, potrafią nazwać „lewicową”, choć już się nie da stać bardziej na prawo, nie narażając się przy tym na delegalizację własnego ugrupowania albo wykluczenie z cywilizowanej debaty.
Tymczasem to liberalizm gospodarczy wśród konserwatystów powinien uchodzić za coś nietypowego i dziwacznego. Bo efekty polityki wolnorynkowej najczęściej są sprzeczne z wartościami, które są im bliskie.
Reklama
Konserwatywni liberałowie uznają doktrynę wolnorynkową za integralną część swojego światopoglądu z trzech powodów. Po pierwsze – uznają, że polityka społeczna państwa zagraża rodzinie. Bo gdy istnieje rozbudowana sieć zabezpieczenia społecznego, ludzie – dowodzą – stają się uzależnieni od państwa, a to rodzina powinna być podstawowym zabezpieczeniem przed ryzykami ekonomicznymi. Gdy owe zagrożenia są rozłożone na całe społeczeństwo, to zanika motywacja do posiadania dzieci – po co mi one, skoro na starość zabezpieczy mnie ZUS? Najlepszym przykładem takiego myślenia są słowa brytyjskiej premier Margaret Thatcher: „Nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo. Są tylko pojedynczy mężczyźni, kobiety oraz rodziny”. Po drugie – dowodzą, że zabezpieczenie społeczne zabija w nas zaradność, za to stwarza podklasę osób uzależnionych od pomocy państwa. I po trzecie – twierdzą, że aktywność państwa w gospodarce zagraża wolności jednostek.

>>> CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU „DZIENNIKA GAZETY PRAWNEJ”