Dziś jeszcze jesteśmy prounijni, a jutro? Kto pamięta, że jeszcze kilka lat temu chcieliśmy euro? - pisze Andrzej Andrysiak.
To byłby ten lepszy scenariusz: PiS rozpętało kampanię przeciw uchodźcom, by zmobilizować elektorat i nabić sobie punktów w sondażach. Ale jest i gorszy: w tej rozgrywce chodzi o utożsamienie problemu uchodźców z problemem Unii i przekonanie Polaków, że tam jest źródło zła. Gdy skończy się finansowanie, a unijny rdzeń zacznie się integrować, będzie można opuścić to zblazowane, nieporadne towarzystwo. Z wielkim poparciem społecznym.
Wszelkie znaki na niebie i ziemi oraz sondaże pokazują, że jesteśmy jednym z najbardziej prounijnych społeczeństw. Wspólnota nam się podoba, Wspólnotę popieramy całym sercem, a unijne fundusze i możliwość zamieszkania i pracy w dowolnym jej zakątku uznajemy za największą zdobycz ostatnich lat. Autostrady mamy dzięki euro, porty lotnicze i aquaparki także, a niskie bezrobocie to nie tyle efekt sytuacji gospodarczej, co dwóch milionów młodych i zaradnych, którzy wybrali dwa tysiące miesięcznie w walucie obcej, zamiast rodzimej. O takich drobnostkach jak brak roamingu, tanie loty i jeszcze tańsze telewizory nie wspominając. Wolny przepływ towarów i usług uznajemy za taką oczywistość, jakby to Piłsudski co najmniej wprowadził, a nie Miller z czerwoną spółką i chłopami z PSL. Jak tu się nie cieszyć?
A jednak coś się ostatnio zmieniło. Prawie bez echa przeszedł przeprowadzony pod koniec maja sondaż CBOS, w którym zadano proste pytanie: „Jeżeli Polsce groziłaby utrata pieniędzy z funduszy unijnych, to czy powinna przyjąć uchodźców z krajów muzułmańskich?”. 65 procent Polaków odpowiada twierdząco. Tak, tak, tych samych Polaków, którzy tak kochają Unię. Zagrożenie muzułmańskie ważniejsze niż miliardy, wolimy przymierać głodem, niż mieć terrorystów na garnuszku.
A teraz wyobraźmy sobie, że za rok, dwa, pada w sondażu pytanie: „Czy Polska nie powinna przyjmować uchodźców z krajów muzułmańskich, nawet jeśli wiązałoby się to z opuszczeniem Unii Europejskiej”.
Reklama
Naprawdę jesteśmy przekonani, że większość też wybierze Wspólnotę?
Prawica od dawna ma problem z Unią. Niby rozumie korzyści, popiera członkostwo, niby wie, że nie ma alternatywy, ale gdzieś głęboko hoduje w sobie sprzeciw. Bo czyż to normalne, że kraj tak ważny jak Polska musi się dostosowywać do narzucanych z zewnątrz praw? Czy nasza niepodległość nie jest podważana, gdy gdzieś tam w zaciszu brukselskich gabinetów decyduje się, ile mamy spalać węgla i dlaczego tak mało, ile produkować mleka i ile kutrów może pływać po naszym cudownym Bałtyku? Przecież my sami powinniśmy o tym decydować, przecież od tego są rządy, by rządziły, a nie negocjowały własne prerogatywy z zagranicą.
Albo cięcie Puszczy Białowieskiej. To kto wie lepiej niż my, co ją zżera od środka, kto inny dojrzy gospodarskim okiem, kto skieruje piły we właściwą stronę i we właściwym czasie? Bruksela? No i te lewackie ciągotki. Małżeństwa gejów, tolerancja, poprawność polityczna, opuszczone kościoły. My tradycję i konserwatyzm wyssaliśmy z mlekiem matki Polki, a oni namawiają nas do bluźnierstw. Precz.
Męczy się z tą Unią prawica i przeklina ją pod nosem, bo społeczeństwo jednak co innego widzi i Brukselę masowo popiera, ale swoje wie i okazji wypatruje. Ta nadeszła wraz z hordą muzułmańskiej dziczy, co to zamiast walczyć o swój kraj w Syrii czy innym Damaszku, spakowała manele, smartfony i dalej granice Unii szturmować i punkty wydawania zasiłków także. A że rozwścieczeni amerykańskim najazdem i zachodnią cywilizacją islamscy radykałowie przypuścili na Europę bombowy atak, wystarczyło wszystko ładnie powiązać i otworzyć front. Propagandowy.
Najpierw poszło na uchodźców. Że sami silni, zdrowi mężczyźni, a nie żadne tam kobiety z niemowlakami u boku. Że tylko o zasiłki im chodzi i pracę naszą ukochaną. Że idą tu taką chmarą, by nas na islam nawrócić, a nie pomocy szukać. Że meczety chcą postawić, a kościoły splądrować. Potem, że to oni te bomby. Fakty nie miały znaczenia, argumentowanie, że tamci uciekają przed tymi samymi, którzy w Europie organizują zamachy, do mało kogo trafiał. Masową histerię, której ulegli Polacy, bez zahamowań, na chama, podgrzewały media publiczne i prawicowe.
Aż po cichu, zupełnie niezauważalnie, zmienił się ton. Do uchodźców i terrorystów dokooptowano Unię. Przecież ktoś za tym wszystkim stoi. Ktoś na to pozwolił. Przecież gdyby Unia nie chciała, to by nie wpuściła. Widocznie chciała. Więc głupia. Niebezpieczna. Słaba. Uchodźcy, terroryzm i Unia to trzy oblicza tego samego problemu: zepsucia elit.
I powiedzcie nam, drodzy wyborcy: co nam po takim towarzystwie?
Gdy we wtorek Komisja Europejska wszczęła postępowanie przeciw Polsce, Węgrom i Czechom w sprawie nieprzyjmowania uchodźców, już mało kto się zdziwił. Europejskie (zamiennie: brukselskie) elity wyrosły na nowego wroga, bo nie dość, że nie mają demokratycznego umocowania, to jeszcze są zaczadzone lewacką ideologią. Sterowane z tylnego siedzenia przez Angelę Merkel działają tylko w imieniu wielkiego biznesu, nie obywateli. Same się wybierają, same rozliczają, w dodatku uzurpują sobie prawo, by narzucać swoje absurdalne pomysły innym. Musimy się bronić. „Widzimy kraj może biedniejszy niż kraje Zachodu, ale idący ku zamożności, bezpieczny, umiejący świętować i modlić się. Na tle części państw Zachodu pogrążonych w chaosie to może kłuć w oczy”, mówił we wtorek na antenie TVP Info prawicowy dziennikarz Michał Karnowski. Jadwiga Wiśniewska, europosłanka PiS, „nie wyobrażała sobie, żeby Unia Europejska miała się opierać na dyktacie, szantażu i zastraszaniu”, a posłanka Krystyna Pawłowicz stwierdziła dla portalu Wpolityce.pl, że „najgorsze jest to, że jesteśmy w UE, czyli organizacji, która powstała z bezwzględnego przyjmowania suwerenności państw narodowych”. I już bez owijania w bawełnę, jak tylko ona potrafi, dodała, że „bardzo możliwe, że w efekcie realizacji tej koncepcji (Międzymorza – przyp. aut.) powstanie w tej części Europy, być może po rozpadzie Unii, nowy podmiot polityczny, to jest organizacja państw Europy Środkowo-Wschodniej”.
Teraz nałóżmy te antyunijne fobie na sytuację geopolityczną. W ciągu ostatnich 13 lat Unia Europejska powiększyła się o 13 państw, dało jej to nowe rynki zbytu i możliwości, ale spowodowało paraliż decyzyjny. Ta świadomość dotarła już do polityków niemieckich, włoskich czy holenderskich, choć to wciąż niepoprawne, by mówić o tym głośno. Ameryka Donalda Trumpa odwraca się od Europy plecami, bardziej jest zajęta okiełznywaniem ego własnego prezydenta niż problemami świata, a Brytyjczycy obrazili się na rzeczywistość i biorą rozwód na własne żądanie. Wyborcy Holandii, Austrii i Francji ogarnęli się i zatrzymali triumfalny pochód populistów, ale wszyscy czekają na wrześniowe wybory w Niemczech. Jeśli Angeli Merkel uda się utrzymać przy władzy, będzie można przejść do ofensywy. Ta ofensywa to Unia dwóch prędkości.
Ten koncept pojawił się kilka lat temu jako antidotum na bolączki kryzysu ekonomicznego lat 2009–2011. Z grubsza polega na większej integracji politycznej i gospodarczej części państw Unii. Dobrowolnej. Jaką przybierze formę, to się dopiero okaże, wariantów zmian jest pięć, przedstawił je w marcu szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker.
Pierwszy to zachowanie status quo, ale ten nikogo nie satysfakcjonuje. Drugi zakłada, że Unia zostanie okrojona jedynie do jednolitego rynku, czyli w praktyce związku gospodarczego. Trzeci umożliwia zainteresowanym państwom zacieśnienie współpracy w obronności, bezpieczeństwie wewnętrznym czy polityce społecznej. Czwarty to okrojenie Wspólnoty i wycofanie się z tych obszarów, w których idzie jej najgorzej, czyli rozwoju regionalnego, polityki społecznej i zatrudnienia oraz zdrowia. Piąty zaś to pogłębienie integracji dla wszystkich, i w ten nikt nie wierzy. Przywódcy Niemiec, Hiszpanii, Francji, Włoch już wybrali. W marcu opowiedzieli się za wariantem trzecim, czyli właśnie większą integracją dla chętnych. Decyzje zapadną po wyborach w Niemczech.
Gdzie w tym wszystkim Polska? Na obrzeżach. Integracja, o której myśli trzon Unii, to dla PiS pomysł z piekła rodem. Antydemokratyczny, antynarodowy, antypaństwowy, antyniepodległościowy. W tworzeniu kolejnych anty partia ma doświadczenie, więc narracja gotowa. Pomysł, by scedować decyzje dotyczące obronności, polityki zagranicznej czy podatkowej na obcy byt, to jakby podpisać rozbiór Polski. To aksjomat prawicowej polityki, nie ma co przekonywać, że to jednak nie jest takie oczywiste, bo łatwiej namówić lwa do wegetarianizmu niż Jarosława Kaczyńskiego do przyjrzenia się współczesnemu światu. A przecież ta koncepcja nie jest z sufitu, ma swoje uzasadnienie i rozwiązuje największy współczesny problem: niekompatybilności zglobalizowanego systemu gospodarczego i struktur państwowych. Krajowe gospodarki połączyły się w jeden ogólnoświatowy system, państwa wciąż próbują zachować autonomię i sterować procesami gospodarczymi. Ale wielogłowy smok nie może mieć wielu panów, nawet jeśli każda głowa w innym języku mówi.
Wykorzystanie uchodźców do rozbudzenia antyunijnych nastrojów daje PiS duże pole manewru. Jeśli Unia dwóch prędkości stanie się faktem, Jarosław Kaczyński nie będzie się musiał tłumaczyć, dlaczego Polska znalazła się poza nią, dla społeczeństwa to będzie oczywiste. Uchodźca jako zło absolutne tłumaczy każdą decyzję, która pozwoli uchronić przed zagrożeniem nasze matki, żony, dzieci i kochanki. Nawet tak radykalną, jak wypisanie się z unijnego (czytaj: szatańskiego) klubu. Jeśli dziś jesteśmy w stanie odrzucić miliardy euro w imię wyimaginowanego zagrożenia, w przyszłości nie będziemy się wahać, gdy trzeba będzie podjąć męską decyzję.
A przecież na tym ogniu można upiec niejedną pieczeń. Jarosław Kaczyński powtarza: Unia jest nam potrzebna. Owszem, ale dziś, póki są pieniądze. Niedługo rozpoczną się rozmowy o przyszłym unijnym budżecie. Komisja Europejska sztorcuje nas za Trybunał Konstytucyjny i wysyła sygnały, że albo pieniądze, albo praworządność. Więc jeśli kurek przykręci, Polacy to jej rzucą się do gardła. Bo zła, przez nią uchodźcy i muzułmańskie zagrożenie.
W dodatku rozwód z Unią wcale nie musi być taki radykalny, może pełzać latami, bo zintegrowane twarde jądro wcale nie będzie chciało rozstawać się ze wspólnymi rynkiem. Możemy więc sobie tkwić na uboczu i cieszyć się niezależnością, ważne, żeby społeczeństwo nie pytało, dlaczego nas tam nie ma. No i trzeba pilnie obserwować brytyjsko-unijne negocjacje w sprawie brexitu, takich lekcji nie można opuszczać, zwłaszcza że za darmo i nie na naszym organizmie.
Ten scenariusz jest jak najbardziej racjonalny. Porwanie się na Unię, gdy Polacy wciąż w niej zakochani, to prosta droga do upadku. Ale odwrócenie się do niej plecami, gdy ludzie widzą w niej diabła wcielonego z Koranem w ręku i pasem szahida pod marynarką to tylko – i aż – spełnienie społecznych pragnień. Dziś jeszcze jesteśmy prounijni, a jutro? Kto pamięta, że jeszcze kilka lat temu chcieliśmy euro?

>>> Czytaj też: Juncker: Gdyby problem z uchodźcami pojawił się wcześniej, część krajów nie weszłaby do UE