Amerykański prezydent zapowiedział we wtorek, że jeśli Korea Północna będzie dalej grozić Stanom Zjednoczonym, spotka ją "ogień i gniew".

Czwartkowy "Washington Post" wskazuje, że słowa prezydenta mogą być interpretowane jako aluzja do wojny nuklearnej.

Zdaniem dziennika, deklarując koniec ery "strategicznej cierpliwości", która koncentrowała się na izolowaniu Pjongjangu, Trump "nie przedstawił żadnej konkretnej alternatywy politycznej". Gazeta zarzuca Trumpowi brak spójności i określa amerykańską politykę wobec Korei Płn. jako mieszankę dyplomacji, sankcji gospodarczych oraz siły militarnej.

>>> Czytaj też: Doradca amerykańskiego prezydenta ostrzega Koreę Północną: Nie testujcie USA i Trumpa

Reklama

"Washington Post" przypomina, że w rozmowie z prezydentem Filipin Rodrigo Duterte Trump nazwał Kim Dzong Una "szaleńcem z bronią nuklearną". Kilka dni później wyraził jednak gotowość do spotkania z Kimem "pod pewnymi warunkami", otwierając w ten sposób szanse na pierwsze w historii rozmowy dwustronne przywódców państw. Prezydent USA waha się również między apelami do Pekinu o wsparcie w konflikcie północnokoreańskim a ignorowaniem Chin w tej kwestii.

>>> Czytaj też: Armia Korei Południowej grozi Północy "twardym odwetem"

Słów prezydenta bronił sekretarz stanu Rex Tillerson, wskazując, że szef państwa przemawiał językiem, który są w stanie zrozumieć północnokoreańskie władze. Zdaniem "Washington Post" szef dyplomacji USA "cicho usunął czerwoną linię wyznaczoną przez Trumpa, kreśląc ją w bardziej rozsądnym miejscu".

"New York Times" zaznacza z kolei, że wypowiedź Trumpa jest "nie tylko nieodpowiedzialna, ale i niebezpieczna". Zdaniem gazety najlepszą odpowiedzią na północnokoreańskie prowokacje są mocniejsze sankcje i na tym powinien skupiać się amerykański prezydent w celu osiągnięcia pokojowego rozwiązania konfliktu.

"NYT" odnotowuje również, że "podburzające" słowa Trumpa były improwizacją i zaskoczyły jego najbliższych doradców. W mniej lub bardziej bezpośredni sposób odwoływały się do wypowiedzi prezydenta Harry'ego Trumana o "deszczu ruin z nieba", które poprzedziły bombardowania Hiroszimy i Nagasaki w 1945 roku. Od zakończenia II wojny światowej amerykańscy prezydenci unikali bezpośrednich gróźb militarnych, ponieważ uznawali, że mogą one eskalować kryzys. Jak zaznacza gazeta, administracja Trumpa rewiduje tę amerykańską politykę i nikt nie może przewidzieć, jakie będą konsekwencje.

Konserwatywny "Wall Street Journal" broni słów prezydenta, wskazując, że sednem jego wypowiedzi jest to, że groźby Korei Płn. są nieakceptowalne. Gazeta uważa, że Trump wcale nie wyznaczył "żadnych czerwonych linii". Według "WSJ" amerykańskie elity, które są zszokowane wypowiedzią Trumpa, nie mają żadnej wiarygodności, gdyż to ich polityka doprowadziła do obecnego zagrożenia ze strony Korei Płn.

Gazeta wskazuje, że jednym z głównych adresatów słów Trumpa są Chiny. Zauważa, że Pekin może ograniczyć przypływ ropy do Korei Płn., jeżeli uwierzy, że może to zapobiec amerykańskiemu uderzeniu wyprzedzającemu na Pjongjang. "WSJ" wzywa administrację Trumpa do wywarcia jeszcze większej presji na Pekin oraz nałożenia sankcji na chińskie podmioty gospodarcze.

"WSJ" zaznacza, że dyplomacja działa najlepiej, gdy korzysta z metody "kija i marchewki". Administracja prezydenta ma dobry pomysł, nawet jeżeli słowa Trumpa pozbawione są zwyczajowej dyplomatycznej grzeczności. Zdaniem gazety szef państwa być może użył hiperboli, ale i tak jest to mniej groźne niż niepowodzenie byłego prezydenta Baracka Obamy w wymuszeniu zakazu używania broni chemicznej przez prezydenta Syrii Baszara el-Asada.

Portal Breitbart wskazuje z kolei, że swoją wypowiedzią Trump spowodował panikę w mediach. Przypomina również, że w 1993 roku prezydent Bill Clinton wystosował mocniejsze ostrzeżenie wobec Pjongjangu, kiedy stwierdził, że "szybka i przytłaczająca" odpowiedź USA "będzie oznaczała koniec państwa, jakie znają (Koreańczycy z Północy)".