Najsłynniejsza biznesowa szkoła świata działa jak maksymalizująca zysk firma. Na sprzedaży analiz przypadków biznesowych zarabia 30 mln dolarów rocznie - pisze Duff McDonald w „The Golden Passport: Harvard Business School, the Limits of Capitalism, and the Moral Failure of the MBA Elite”.

Charles Eliot, prezydent Uniwersytetu Harvarda, długo opierał się sugestiom, by stworzyć szkołę biznesową porównywalną do wówczas już istniejących szkół prawa (powstałej w 1817 roku) i medycyny (założonej w 1782 roku). Powód był prosty. Misją Harvardu było uczenie studentów, jak prowadzić „wartościowe życie”, a według powszechnej opinii w drugiej połowie XIX wieku w biznesie nie dało się takiego życia prowadzić.

Jak opisuje autor (polski tytuł książki to „Złoty paszport: Harvard Business School, granice kapitalizmu i moralny upadek elity MBA”), amerykańskie elity żyły wówczas w przekonaniu, iż pieniądze zarobione są pieniędzmi gorszego rodzaju. Ceniono nie tych, którzy sami zbili swoje fortuny, ale tych, którzy je odziedziczyli. Potrzeba było trzech pokoleń, by „krew na banknotach” wyschła i poszło w niepamięć, jak zostały zarobione. Jednak ten pogląd powoli tracił popularność.

Co więc przekonało Charlesa Eliota do założenia w 1908 roku Harvard Business School (HBS)? Informacja o tym, że i tak ponad połowa absolwentów jego uniwersytetu pracuje w biznesie. Tak tłumaczył Eliot to „zjawisko” na wystąpieniu w Harvard Club of Connecticut w roku założenia szkoły: ”Wyjaśnieniem tego fenomenu jest to, że biznes w wyższych sferach stał się bardzo intelektualnym wyzwaniem wymagającym znajomości języków, ekonomii, organizacji przemysłu, prawa handlowego, a także lektury wielu publikacji o charakterystycznych cechach poszczególnych narodów”. A więc tok myślenia Elliota był następujący: to nie Harvard zniżał się do biznesu, to biznes tak awansował, że może być przedmiotem zainteresowania absolwentów Harvardu.

Elliot nie wspomniał, że to zwykle to zarobki kusiły kończących jego uniwersytet do rozpoczęcia pracy w biznesie. Przekonywał, że skoro są absolwentami Harvardu, to ich głównym motorem musiał być rozwój intelektualny. Czy na pewno? XIX-wieczny kapitalizm stworzył zapotrzebowanie na pracę menedżerów. Byli potrzebni nie tylko po to, by zarządzali bieżącą produkcją i dystrybucją, ale także po to by monitorowali i koordynowali alokację zasobów na przyszłość. Im większa firma, tym więcej takich osób potrzebowała. Rozpoczęła się era profesjonalnych menedżerów, ludzi, którzy nie byli ani właścicielami firm, ani pracownikami fizycznymi.

Reklama

Tymczasem jeszcze w 1900 roku możliwość uzyskania wykształcenia biznesowego oferowały zaledwie dwa elitarne uniwersytety w USA. Taką opcję dawało natomiast ponad pięćset mniej utytułowanych uczelni, wśród absolwentów których były takie sławy jak Henry Ford czy John D. Rockefeller. Co ciekawe, w Europie takie szkoły istniały od połowy XVIII wieku, chociażby w Portugalii, Francji i Niemczech.

Harvard School of Business jest znany w środowisku szkół biznesowych z powodu nauczania metodą analizy przypadków (ang. case study). To podstawowa metoda nauczania w tej szkole, której rozwijanie pochłania większość środków finansowych placówki. Jest także sposobem na rozpowszechnianie poglądów na biznes pracowników uczelni oraz dobrym źródłem dochodów (w 2014 roku szkoła sprzedała 12 mln analiz przypadków 4 tys. klientów za 30 mln dolarów – HBS ma 80 proc. światowego rynku na ten produkt).

Początki tej metody nauczania sięgają 1911 roku, a więc zaledwie trzy lata po założeniu szkoły. Do ówczesnego prezydenta uczelni Edwina Gaya zgłosił się wydawca Arch Shaw. Uważał on, iż skupianie się przez szkołę na teorii i ogólnikach zamiast na rozpoznawaniu i rozwiązywaniu problemów to błąd. Gay już wcześniej myślał o wprowadzeniu analizy przypadków do programu nauczania, ponieważ wiedział, że w ten sposób uczono w Szkole Prawa Harvardu. Jedyne, co go powstrzymywało, to brak przypadków do analizowania i profesorów, którzy potrafiliby uczyć za ich pomocą.

Ostatecznie analizę przypadków wprowadzono i dziś przeciętny absolwent uczelni może się pochwalić „zaliczeniem” ponad pięciuset takich zadań. Skutkiem takiego podejścia jest to, że Szkoła Biznesu Harvardu jest swego rodzaju przedsiębiorstwem nastawionym na tworzenie i sprzedaż analiz przypadków. Już w 1956 roku jedna trzecia pracowników uczelni była zajęta tą pracą. Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że to dobrze. W końcu HBS podkreśla, że nie uczy studentów, co mają myśleć, tylko zmusza ich do twórczej pracy umysłowej.

Autor książki twierdzi jednak, że tak różowo nie jest – m.in. dlatego, że firmy, które są opisywane w analizach przypadków, mają prawo weta wobec tego, jak są przedstawione. Nietrudno się domyślić, jaki może być skutek takiej korporacyjnej cenzury. Oto szefowie firm przedstawiani są często w znacznie korzystniejszym świetle, niż powinni być, a ich decyzje postrzegane są jako wynik przenikliwej analizy nawet wtedy, gdy ich sukces był tylko dziełem przypadku.

Wielu krytyków podnosiło zarzut, że HBS de facto indoktrynuje studentów, promując pogląd, iż zarządzanie jest racjonalne i obiektywne, chociaż każdy zdaje sobie sprawę, że decyzje menadżerów są polityczne. „Jak transformacja pracy w zysk może nie być polityczna” – pytał J.C. Spencer, historyk zarządzania. Autor książki zauważa, że nie bez powodu najważniejsze dzieło ostatnich lat dotyczące nierówności napisał Francuz Thomas Picketty (chodzi o książkę „Kapitał w XXI w.”), a nie pracownik czy absolwent Harvardu.

Inny zarzut podnoszony w stosunku do metody analizy przypadków jest taki, że nie uczy ona myślenia, a jedynie kopiowania rozwiązań, które przyniosły efekt z przeszłości. A historia biznesu pokazuje, że dzisiejsi liderzy wcześniej czy później popełnią błędy i znajdą się w niesławie.

Do napisania książki o Harvard Business School zainspirowała autora praca nad jego poprzednią książką, w której zajął się słynną firmą konsultingową McKinsey (chodzi o książkę „The Firm”). W niej poświęcił HBS cały rozdział zatytułowany „McHarvard” i zorientował się, że ma materiał na całą publikację.

Książka jest bardzo długa. Ma 672 strony, z czego trzy czwarte to właściwa publikacja (reszta to przypisy). Pięćset stron tekstu o jednej uczelni wydaje się być jednak lekką przesadą dla przeciętnego czytelnika, który nie jest pasjonatem historii Harvardu. Całość opisana jest chronologicznie. Autor podzielił historię szkoły na etapy i po kolei je opisuje. Dla mnie było to nużące i niepotrzebne. Najciekawsza w tej publikacji jest bowiem analiza tego, czym stał się Harvard Business School, jak został przedsiębiorstwem ze światowym monopolem na tworzenie i sprzedawanie analiz przypadków innym uczelniom. Ciekawy jest też pogląd, że władze uczelni mają silną motywację, by popierać rozwarstwienie dochodów i absurdalnie wysokie płace menedżerów, ponieważ właśnie wysokością tych płac marketingowcy szkoły uzasadniają kolejne podwyżki czesnego. Podsumowując – w „Złotym paszporcie” można znaleźć bardzo ciekawe fragmenty, ale czytelnik będzie musiał przebrnąć przez mnóstwo mniej interesującego materiału, by je znaleźć.

>>> Czytaj też: W UE najwięcej młodych uczy się i pracuje w Holandii, najmniej we Włoszech

Autor: Aleksander Piński