Polskie firmy solą w oku przedsiębiorców znad Sekwany i z krajów Beneluksu? Sprawdziliśmy, jak naprawdę postrzegają oni naszych pracowników.
O dumping socjalny – cokolwiek miałoby to znaczyć – Polaków wprost oskarżają francuscy politycy i związkowcy. Przedsiębiorcy walczą z zatrudnianiem naszych rodaków na czarno, łamaniem lub naginaniem prawa. Ci, którzy pracują legalnie, są jednak dla tamtejszych firm towarem deficytowym. Mitem jest popularny pogląd, że Polak pracuje za grosze. Najczęściej zarabia tyle co Francuz. W niektórych krajach pracodawca jest nawet skłonny dofinansować mu wynajem mieszkania, oby tylko zgodził się pracować.

Brak specjalistów

– Problemem Francji nie jest 3,5-milionowe bezrobocie, ale bezrobotni, którzy nie są w stanie wykonywać prac, na które jest zapotrzebowanie ze strony francuskich firm – mówi w rozmowie z DGP Michel Perez, szef agencji zatrudnienia La terra Compétences, który tygodniowo wysyła do francuskiego przemysłu około 500 pracowników z Polski. Są oni zatrudniani na umowach o pracę.
Perez źródła problemów na rodzimym rynku upatruje w systemie edukacji, który „produkuje bezrobotnych”. Wskazuje także na nieuczciwą konkurencję ze strony polskich agencji zatrudniania, firm, które delegują pracowników, i tych, które korzystają z ich usług.
Reklama
– Nie chcemy likwidacji dyrektywy o pracownikach delegowanych, bo to uderzyłoby we Francuzów pracujących za granicą. Chcemy jednak, żeby koszt pracy Polaków był porównywalny z kosztem pracy Francuzów. Aby firmy przestały okradać pracowników (płacąc im zaniżone pensje) i francuskie państwo (przez unikanie płacenia podatków i składek na ubezpieczenie społeczne) – podkreśla.
Perez sam zatrudnia Polaków nie z powodu tego, że są tańsi, ale dlatego że we Francji nie ma specjalistów zdolnych do pracy w przemyśle. – Gorzej, że od roku czy półtora mamy problem ze znalezieniem rąk do pracy także nad Wisłą. Bo wasza gospodarka przyspieszyła i w Polsce zaczyna brakować wykwalifikowanych robotników i specjalistów – przyznaje. Jego zdaniem Polacy zatrudniani na czarno albo poniżej rzeczywistych kosztów pracują we Francji wszędzie. Ale to nie oni sami są źródłem problemu, lecz dorabiający się nieuczciwi francuscy i polscy przedsiębiorcy.
Minimalne wynagrodzenie za godzinę pracy robotnika we Francji to 9,76 euro. La terra Compétences Polakom płaci 12,5–13 euro.
Zjawisko wyrównywania kosztów pracy polskich i zachodnich pracowników wykwalifikowanych potwierdza również Grzegorz Wszelaczyński, właściciel firmy Elektro-Lube z Legnicy, która deleguje inżynierów i wykwalifikowanych robotników głównie do Niemiec. Jego zdaniem reforma dyrektywy o pracownikach delegowanych jest próbą zablokowania swobodnego przepływu usług w Unii, a tym samym jednego z jej filarów.
Skończyły się czasy, kiedy Polacy byli tańsi. Dziś polski inżynier może w Niemczech zarobić i 20 euro za godzinę. Do tego dochodzą diety (około 50 euro za dzień) oraz koszty zamieszkania i transportu pokrywane najczęściej przez niemieckich partnerów firmy.
– Zatrudniają oni Polaków chętnie, bo wiedzą, że oni wykonają swoją pracę o 30 proc. szybciej i sprawniej niż ich niemieccy koledzy. Zarówno Niemcy, jak i Francja cierpią na brak wykwalifikowanych robotników i inżynierów, a to hamuje rozwój ich firm – uważa Wszelaczyński.

Polityczny biznes

Konkurencja ze strony polskich firm stała się realnym problemem we Francji. Szczególnie dobrze widać to w branży budowlanej. – Działające w niej przedsiębiorstwa są pod presją władz. Sugeruje się im, by nie zlecały usług i nie kupowały produktów od Polaków. Daje im się do zrozumienia, że mogą stracić dotacje albo spodziewać się częstszych kontroli – tłumaczy w rozmowie z DGP Hanna Goutierre, szefowa Polskiej Izby Handlowo-Przemysłowej we Francji. Według niej prace nad zmianą dyrektywy o pracownikach delegowanych mają czysto polityczne podłoże.
– Polscy pracownicy są doceniani nad Sekwaną. Chwali się ich za solidność, wszechstronność i nie są tak roszczeniowi jak francuscy. Wykonują najcięższe i często najbardziej skomplikowane prace w stoczniach czy w przemyśle elektromaszynowym – wylicza.
Na oskarżenia o zaniżanie kosztów pracy przez polskie firmy Hanna Goutierre odpowiada, że po reformie dyrektywy usługowej z 2014 r. sytuacja znacznie się poprawiła: większość przedsiębiorstw spełnia dziś nowe uciążliwe wymogi formalne związane nie tylko z tzw. formularzem A1, który powinien posiadać każdy delegowany z Polski do Francji pracownik, ale również z wieloma innymi obowiązkami i z nimi związanymi kosztami.

Kozioł ofiarny

Najczęstszym grzechem naszych firm i agencji pracy tymczasowej jest zaniżanie przepracowanej przez Polaków liczby godzin we francuskich czy niemieckich przedsiębiorstwach oraz przydzielanie stanowisk poniżej kwalifikacji (np. pomocnik murarza zamiast murarz). W rzeczywistości Polacy wykonują prace wymagające wyższych kwalifikacji, które powinny być opłacane według wyższych stawek.
– Prawdziwym problemem jest praca nielegalna we wszystkich krajach Europy i jej zwalczanie, a nie pracownik delegowany, który w tej grze jest kozłem ofiarnym – podkreśla Goutierre.
23 października w Luksemburgu będzie dyskutowana unijna dyrektywa o pracownikach delegowanych. Poprzedził ją cykl wizyt i spotkań, jakie w Europie odbyli francuscy politycy z prezydentem Emmanuelem Macronem na czele. Dla nich reforma dyrektywy jest jedną z kluczowych obietnic wyborczych, którą złożył protestującym francuskim związkom i robotnikom przenoszonych na Wschód fabryk. Ostatnio w Polsce przebywała francuska minister ds. europejskich, a w stałym kontakcie w tej kwestii są również polska i francuska minister pracy.

To może podnieść ceny

Polska strona zabiega, aby z reformy wyłączone zostały firmy transportowe. – Żadna nie deleguje swoich kierowców do zachodnich przedsiębiorstw, to byłoby samobójstwo – podkreśla w rozmowie z DGP Andrzej Bogdanowicz, dyrektor generalny Ogólnopolskiego Związku Pracodawców Transportu Drogowego.
Około 37 tys. polskich podmiotów działających w tej branży przejęło 25 proc. unijnego rynku transportowego. Konkurują nie tylko ceną, ale również terminowością dostaw. – Trudno przewidzieć skalę zniszczeń w branży w przypadku objęcia kierowców dyrektywą. Dojdzie do zachwiania rynkiem w całej wspólnocie, bo przecież nie można nagle zastąpić polskich kierowców innymi. Nastąpi wzrost cen przewozów, a tym samym transportowanych produktów. Może również dojść do przejmowania naszych kierowców przez zachodnich przewoźników – obawia się Bogdanowicz.
O złożoności problemu i jego upolitycznieniu świadczy również stanowisko Gilles’a Savary’ego, byłego posła i autora francuskiego prawa „przeciwko nielojalnej konkurencji socjalnej” z 10 lipca 2014 r. Zdaniem tego polityka lewicy intratny biznes, jakim jest importowanie pracowników ze Wschodu, jest jednocześnie pożywką dla partii populistycznych.
Savary uważa, że wysiłki francuskiego prezydenta dotyczące unifikacji kosztów pracy na wschodzie i zachodzie Europy niosą ze sobą ryzyko dla francuskiej gospodarki, której brakuje wykwalifikowanych rąk do pracy. Żądanie przez niektórych polityków i związkowców ujednolicenia kosztów pracy i systemów socjalnych oznaczałoby wielkie transfery finansowe znad Sekwany do krajów Europy Wschodniej na podobieństwo tych dokonanych przez Niemcy po zjednoczeniu obu krajów. – Francja nie jest gotowa na takie wydatki – uważa Savary, który apeluje o kontrole firm delegujących i przeciwdziałanie oszustwom. Ale jednocześnie jest przeciwnikiem zaostrzania dyrektywy. ⒸⓅ