- Luka pomiędzy bogatymi a biednymi może osłabiać konsensus w sprawie reform – pisze w felietonie dla Bloomberga Mihir Sharma.

Czy znane z tolerancji wobec rażących nierówności majątkowych i dochodowych Indie osiągnęły punkt, w którym politycy będą musieli odpowiedzieć na rozszerzającą się przepaść pomiędzy bogatymi a biednymi? Być może – szczególnie jeżeli wierzysz Thomasowi Piketty’emu.

Gdy Piketty pisał kilka lat temu „Kapitał w XXI wieku”, został zmuszony do wykluczenia ze swoich analiz Indii. Potrzebował on bowiem by przeprowadzić swój wywód danych dotyczących płatności podatku dochodowego, a indyjskie władze po prostu odmówiły udostępnienia mu ich. Piketty, razem ze swoim współpracownikiem ekonomistą Lucasem Chancelem, częściowo uniknęli tego problemu pisząc niedawno artykuł, jednakże wyniki ich badania są przygnębiające: „1 proc. najlepiej zarabiających osiągał pod koniec lat 30. 21 proc. całkowitych dochodów, następnie zaledwie 6 proc. na początku lat 80., by wrosnąć dzisiaj do 22 proc”. Innymi słowy, Indie są dzisiaj najbardziej rozwarstwione, zdaniem Chancela i Piketty’ego, od czasów panowania Brytyjczyków, a większość z dzisiejszych nierówności powstała w tym samym czasie, w którym Indie wprowadzały rynkowo przyjazne reformy, które otworzyły je na świat i znacznie zwiększyły w tym kraju PKB per capita.

Jasne jest, że nie jest to dobra wiadomość. Weźmy jednak pod uwagę jedno, a nawet dwa zastrzeżenia. Z jednej strony Chanel i Piketty zauważają, że dane na których oparli obliczenia są dalekie od ideału. Dane podatkowe w Indiach są w rzeczywistości notorycznie niekompletne – zresztą od zawsze. W rzeczywistości mogły być one znacznie bardziej niekompletne w okresie, w którym w Indiach panował socjalizm, czyli tym, w którym według wspomnianych ekonomistów nierówności były znacznie mniej szkodliwe.

Nierówność nie jest też miarą, która jest wartościowa bez kontekstu. Jak niedawno zauważył w Financial Timesie ekonomista Swaminathan Aiyar, według Piketty’ego i Chancela dwoma indyjskimi stanami o najniższych nierównościach w zakresie konsumpcji były Bihar i Asam, czyli „bagno przygnębienia i stagnacji”, podczas gdy największymi nierównościami charakteryzowała się Kerala, czyli stan który od dawna ceniony jest za wysoki poziom rozwoju społecznego i który niewątpliwie jest najlepszym miejscem do urodzenia w Indiach.

Reklama

Rozbieżność ta odzwierciedla realny polityczny kompromis. Czy rządy powinny działać na rzecz zmniejszania liczby osób żyjących w ubóstwie niezależnie od wpływu tych działań na nierówności? A może powinny zapewnić relatywnie równy podział dochodu, chociaż może to skazać miliony ludzi na życie w ubóstwie przez dłuższy okres, niż jest to konieczne? W okresie, w którym zaobserwowano wzrost nierówności w Indiach, gwałtownie spadła też liczba ubogich osób w tym kraju.

To w pewnym sensie dobra okazja na podsumowanie 25-lecia procesu liberalizacji Indii, która rozpoczęła się na początku lat 90. W tym okresie różnorodne rządy, a w szczególności trzy centrolewicowe koalicje pod przewodnictwem Partii Kongresowej, w skład której wchodził jako premier i minister finansów Manmohan Singh, osiągały porozumienie co do celów polityki gospodarczej: dążenia do wzmocnienia wzrostu, wprowadzenia przyjaznych rynkowi reform, biorąc pod uwagę ryzyko pogłębienia nierówności i próbując redystrybuować owoce wzrostu w kierunku najbiedniejszych.

Reformy były zbyt powolne. Jednak od zawsze istniała zgoda co do ich celów i potencjalnych konsekwencji, nawet jeśli dotyczyła ona jedynie polityków i nie była udzielana przez elektorat. Polityczny konsensus przełożył się na relatywnie wysoki wzrost, dużą redukcję ubóstwa i wzrost nierówności dochodowych, ale można to było wytłumaczyć realizacją politycznego projektu.

To co mnie martwi w tym, że Piketty i Chanel mogą mieć w dużym stopniu rację w kwestii wzrostu nierówności w Indiach, to właśnie to, że wspomniany konsensus został w ciągu kilku ostatnich lat złamany. Duża liczba „wykluczonych” z grupy beneficjentów wzrostu i redystrybucji, czyli ani bogatych ani biednych, osób znajdujących się w centrum dochodowej i kastowej hierarchii, nie jest już usatysfakcjonowana reformatorskim konsensusem. Farmerzy z klasy średniej i kasty, które czują, że inni bardziej zyskali w okresie po przeprowadzeniu reform, wyszli na ulice aby protestować przeciwko izolowaniu ich przez gospodarkę, a także politykę rządowych świadczeń skierowanych do najuboższych.

Osoby, które postrzegały wyborcze zwycięstwo Narendry Modiego z 2014 roku jako szansę na zintensyfikowanie reform prowadzonych od 1991 roku, były w dużym błędzie. Kiedy Modi ogłosił w zeszłym roku wycofanie z obrotu 86 proc. krajowej waluty, nie miało to, lub miało niewielkie, ekonomiczne uzasadnienie – jeżeli uważasz inaczej, to nadal utrzymujesz, że Indie znajdują się na reformatorskiej ścieżce rozpoczętej w 1991 roku. W rzeczywistości Modi przedstawił osobiście to zdarzenie jako celowy strajk w „wojnie klasowej”. Osobiście słyszałem, jak szczery do bólu, prosty obrońca „demonetyzacji” deklarował, że był to pierwszy cios przeciwko nierównościom wyprowadzony od 1991 roku.

Całe polityczne spektrum – w szczególności Indyjska Partia Ludowa Modiego – nauczyło się jak wykorzystywać tych, którzy najwięcej skorzystali na wzroście gospodarczym z ostatniego ćwierćwiecza. Każdy, kto oczekiwał prostej liniowej kontynuacji reform prowadzonych od 1991 roku w kierunku mglistej wolnorynkowej przyszłości jest skazany na rozczarowanie.

>>> Polecamy: Węgry mogą przyjąć euro wcześniej, niż się wszyscy spodziewają