Unia Europejska jako gospodarka zostaje w tyle, bo spada jej konkurencyjność w porównaniu z choćby Chinami. Problemem jest brak skoordynowanej centralnie polityki wspierającej innowacyjność europejskiego przemysłu - uważa Stefano da Empoli, szef rzymskiego Instytutu dla Konkurencyjności.

ObserwatorFinansowy.pl: Konkurencyjność to obok innowacyjności słowo odmieniane przez wszystkie przypadki przez polityków i ekonomistów. Jasne jest, co oznacza w przypadku firm, ale jak właściwie rozumieć to pojęcie w kontekście państw?

Stefano da Empoli: Nie ma jasnej definicji, co to znaczy, że państwo jest konkurencyjne. Można powiedzieć, że po prostu konkurencyjne państwo to takie, które szybko się rozwija.

Kosztem innych?

Właśnie nie – wespół z innymi. Wierzę jako ekonomista, że większa konkurencyjność państwa A nie musi oznaczać mniejszej konkurencyjności państwa B. To inaczej niż w przypadku konkurujących ze sobą firm. Rozwój gospodarczy to sytuacja win-win.

Reklama

Rozmawiałem kiedyś z byłym ministrem finansów Grecji Janisem Warufakisem. Miał inne zdanie. W jego opinii na przykład Włochy zostały włączone do eurolandu tylko dlatego, że pozostając poza nim, stanowiłyby zagrożenie dla konkurencyjności Niemiec. Miałoby ono wynikać z zachowania własnej waluty, które pozwalałoby na dewaluowanie jej celem osiągnięcia przewagi eksportowej. Niemcy nie mogli pozwolić, by Fiat pokonał Volkswagena…

To prawda, że wielu polityków, a nawet niektórzy ekonomiści, wierzą w zbawczą moc dewaluacji. Tyle że to mit. Polityka pieniężna nie może trwale zwiększyć konkurencyjności. Może ją krótkoterminowo zmanipulować, ale i ten efekt jest niezbyt mocny, a w końcu nawet destrukcyjny. Spójrzmy na doświadczenia krajów latynoamerykańskich. Konkurencyjność gospodarki zwiększa się, reformując instytucje, w ramach których działa, i w ten sposób stymulując podaż, a nie popyt. Konkurencyjność idzie w parze z produktywnością – umożliwia jej wzrost. Kraje Unii Europiejskiej, niestety, mają przywódców, którzy nie do końca to rozumieją. To dlatego po 2000 roku produktywność w starej UE albo była w stagnacji, albo spadała i dopiero od niedawna znów rośnie.

Coraz większą popularność zdobywa przekonanie, że konkurencyjność gospodarki narodowej można zbudować za pomocą protekcjonizmu. Zgodzi się pan?

To zależy…

Od absolwenta skrajnie wolnorynkowej uczelni, jaką jest amerykańska George Mason University, oczekiwałem stanowczego protestu!

Trzeba rozróżniać rodzaje protekcji. Jestem zwolennikiem wolnego rynku, to jasne, ale nie uważam, żeby polityka wspierająca przemysł była całkowicie pozbawiona sensu. Oczywiście, jeśli jest dobrze rozumiana. Jestem przeciwnikiem aktywnego protekcjonizmu, a więc ograniczania dostępu do naszego rynku firmom z zewnątrz czy subsydiowania własnych firm. Natomiast rozumiem protekcjonizm bierny, polegający po prostu na dążeniu do symetrycznego traktowania na arenie międzynarodowej przez partnerów gospodarczych. Chodzi o to, że jeśli jakieś państwo stosuje narzędzia protekcjonistyczne wymierzone w ciebie, powinieneś na zasadzie równowagi odpowiedzieć tym samym.

A zatem jeśli Chiny oclą, załóżmy, polskie mleko, to Polska powinna oclić chiński ryż?

Nie, to za duże uproszczenie. Wszystko zależy od konkretnej sytuacji – należy przestudiować każdy przypadek i odpowiedzieć w sposób adekwatny, nieprzesadzony.

A co sądzi pan o oświeconym protekcjonizmie spod znaku prof. Justina Yifu Lina, twórcy nowej ekonomii strukturalnej, w której chodzi o rządowe wspieranie sektorów o tzw. ukrytych przewagach komparatywnych?

Jestem sceptykiem, jeśli chodzi o zdolność rządu do identyfikacji strategicznych sektorów dla rozwoju gospodarki, a zwłaszcza o wyłuskiwanie tych potencjalnie strategicznych sektorów, których nikt inny, żaden prywatny inwestor, jeszcze nie dostrzegł.

Yifu Lin podaje przykład Indii, które wspierały rozwój infrastruktury dostępu do internetu, by umożliwić rozwój różnego typu call center i zdalnych usług informatycznych, które Hindusi świadczą od tamtej pory m.in. Amerykanom.

Jak powiedziałem wcześniej, nie neguję konieczności istnienia jakiejś polityki przemysłowej. Jestem jednak zwolennikiem narzędzi, które nie dyskryminują tych czy owych biznesów, czyli takich instrumentów, które działają tak samo dla wszystkich. Mówię o zachętach podatkowych i o wsparciu badań i rozwoju. Na bazie włoskich doświadczeń mogę powiedzieć, że gdy polityk zaczyna wybierać firmy warte wsparcia, to wybiera je, stosując kryteria koleżeństwa bądź interesu politycznego, a nie kryteria gospodarcze. To nie jest efektywna alokacja kapitału.

Mówi pan o zachętach podatkowych, zapewne mając na myśli różnego rodzaju ulgi. Czy nie uważa pan jednak, że najlepszą zachętą byłoby obniżenie opodatkowania wszystkim?

Oczywiście, płaski podatek dla wszystkich byłby najlepszy, ale tu napotykamy problem: rządowe wydatki. Są wysokie, a rząd musi je jakoś sfinansować. Jestem realistą i dlatego sądzę, że gdy mamy wybór między systemem z wysokim opodatkowaniem, a systemem z wysokim opodatkowaniem i ulgami, to lepszy jest ten drugi system. Pierwszy bowiem redukuje poziom inwestycji w gospodarce i obniża tempo jej wzrostu. Oczywiście, polityka przemysłowa nie może się sprowadzać wyłącznie do bodźców fiskalnych i finansowania badań i rozwoju. Rząd jest odpowiedzialny za zapewnienie firmom dobrej infrastruktury prawnej i administracyjnej, najlepiej opartej na sieciach cyfrowych, jest także odpowiedzialny za system edukacji dostosowany do potrzeb rynku, za dobre prawo, sprawiedliwe sądy.

A więc chodzi po prostu o sprawne państwo?

Można tak powiedzieć.

Wróćmy na moment do relacji między konkurencyjnością a produktywnością. Francja, kraj niekojarzący się zbyt mocno z dynamicznym rozwojem i konkurencyjnością, ma bardzo wysoki wskaźnik produktywności na pracownika, na poziomie wręcz amerykańskim. Jak to wyjaśnić?

Cóż, to rodzaj statystycznego złudzenia. Francja sztucznie ograniczyła czas pracy różnorakimi przepisami. W rezultacie mniejsza liczba robotników pracuje mniej czasu, wykonując te same zadania. Matematycznie rzecz biorąc, ich produktywność musiała wzrosnąć. Jednak w USA, przy podobnej produktywności na pracownika, więcej ludzi pracuje przez dłuższy czas. Dlatego to USA rosną, a Francja jest w stagnacji.

Czy na konkurencyjność wpływa w jakiś sposób poziom wydatków socjalnych w danym kraju?

Znowu – to zależy.

I znowu – nie spodziewałem się, że „to zależy”. Większość wolnorynkowców powie: oczywiście, że wpływa. Na przykład ograniczając ją.

Wszystko zależy od tego, o których wydatkach mowa. Na przykład do wydatków socjalnych zalicza się wydatki na służbę zdrowia, a służba zdrowia, jeśli obejmuje wszystkich, zwiększa raczej, a nie zmniejsza produktywność i konkurencyjność. Utrzymuje po prostu pracownika w dobrej kondycji, przez co może on efektywnej wykonywać swoje zadania. Jest to sprawa wymagająca olbrzymiego niuansowania – na przykład wydatki na opiekę zdrowotną w USA są bardzo wysokie, ale mimo to jej jakość i efektywność pozostawiają wiele do życzenia. Inną sprawą są ubezpieczenia emerytalne i różnego typu zasiłki. Po pierwsze, są zbyt hojne, by podatnicy mogli je finansować. Po drugie, gdyby środki na nie przeznaczane pozostały w rękach podatników, byłyby zainwestowane bardziej produktywnie. Nie uważam, że ubezpieczeń emerytalnych nie powinno być w ogóle, ale uważam, że powinny być dostosowane do realnych możliwości gospodarki. Jeśli chodzi o mój kraj, Włochy, to trzeba by podwyższyć wiek emerytalny oraz dać ludziom bodźce, by wcześniej niż obecnie wchodzili na rynek pracy.

A czy edukacja, jak się nas przekonuje, naprawdę zwiększa konkurencyjność i produktywność gospodarki?

Statystyki są dość jednoznaczne – im wyższe wykształcenie, tym wyższy dochód osiągasz. Oczywiście, w indywidualnych przypadkach niektórzy marnują czas, studiując nie to, co potem robią. Tak bywa. Sam jako wykładowca akademicki mam studentów, którzy w ogóle nie powinni studiować. Rozumiem zastrzeżenia wobec obecnego systemu – nie wykorzystuje on całego swojego potencjału. Problemem jest np. oderwanie programu nauczania od realnego świata, od praktyki. Tymczasem im więcej praktycznych zadań w szkole, tym jest ona lepsza, lepiej uczy cię przygotować się do prawdziwego życia. Chodzi o to, by szkoły, i to już od jak najwcześniejszych lat, oferowały szeroki program staży, projektów, warsztatów, wolontariatu. Niemcy są w tym wspaniali ze swoimi szkołami technicznymi. Czy wie pan, że Niemcy są średnio gorzej wykształceni, czyli mają niższe wykształcenie niż Francuzi? A jednak ich gospodarka jest znacznie silniejsza i bardziej dynamiczna. Nawiasem mówiąc, od 20 lat reformujemy włoską gospodarkę w podobnym duchu jak niemiecki i mam nadzieję, że to przyniesie efekty. Mamy jeszcze niestety problemy z kompetencjami cyfrowymi, co tłumi nasz potencjał.

Ma pan, jak na wolnorynkowca, poglądy dość nieortodoksyjne. A co powie pan o wpływie zadłużenia publicznego na konkurencyjność gospodarki?

Tutaj moje poglądy są dość standardowe: nadmierny dług jest wrogiem konkurencyjności. Teraz jeszcze tego nie widzimy, ponieważ banki centralne stosują luzowanie ilościowe, co maskuje problem, ale nie można tego robić w nieskończoność. Kiedyś stopy procentowe mocno wzrosną i kwestia nadmiernego zadłużenia wróci ze wzmożoną siłą.

Kryzys zadłużenia w Europie zaskutkował propozycjami tzw. reform strukturalnych, które opracowano w m.in. Brukseli. Razem z nimi pojawiła się presja na tzw. politykę oszczędności, słynne „austerity” – czy ta polityka jest skuteczna?

Sądzę, że w krótkim czasie może być to bolesne, ale konieczne i być może nawet jedyne możliwe rozwiązanie problemów, które trawią kraje południa Europy. Ale oczywiście pewne sprawy związane z austerity czy z restrukturyzacją zadłużenia Grecji, kraju z największymi problemami, należało załatwić szybciej. Tracono czas na bezsensowne kłótnie, co dodatkowo zwiększało niepewność na rynku i pogarszało sytuację.

Wracając do Warufakisa – opowiadał on, że europejskie elity dobrze wiedziały, co należy zrobić, już od początku kryzysu, tj. że należy część długów po prostu darować, żeby nie wykrwawić dłużnika, ale z powodów politycznych rozwiązano to za pomocą dodatkowych pakietów ratunkowych warunkowanych wprowadzaniem reform, którym brakowało społecznego poparcia.

Rozumiem, że ten mechanizm jest dość kontrowersyjny, bo nosi znamiona szantażu, ale nie zapominajmy, że zadłużone kraje muszą brać odpowiedzialność za swoją politykę. Długi, żeby gospodarka globalna działała, muszą być po prostu spłacane. To prawda, że Grecja to tylko 3 proc. PKB urolandu, ale chodzi o zasady. Oczywiście, można dyskutować w konkretnych przypadkach o formie spłaty, żeby – jak to ujął Warufakis – nie wykrwawić dłużnika, ale bezwarunkowe odpuszczanie długów jest dość nieprzemyślane. Nawiasem mówiąc, Grecja powoli wychodzi na prostą i sytuacja jest mniej krytyczna niż jeszcze kilka lat temu. Jestem przekonany, że zarówno Bruksela, jak i rząd Grecji są współwinne opóźnień we wprowadzaniu reform w tym kraju.

Przejdźmy na poziom konkurencyjności Unii Europejskiej jako całości. Wydaje się, że strategie jej podnoszenia nie działają, prawda?

Niestety, jesteśmy daleko w tyle już nawet za Chinami. Spójrzmy na przykład na badania nad sztuczną inteligencją, w których Chiny stają się liderami na całym świecie. To jest przyszłość.

Wobec tego, jakie są szanse, że UE nadgoni?

Nie jestem tutaj optymistą. Żeby polityka przemysłowa była efektywna, musi być prowadzona w odpowiedniej skali. Europa jest rozczłonkowana i podzielona, trudno więc wdrażać konswekwentnie programy rozwoju. Trzeba w UE lepszej koordynacji w sprawach takich, jak standardy i normy rynkowe i prawne, bezpieczeństwo obywateli, bezpieczeństwo danych i ekostystem cyfrowy. To jest podstawa. I, rzecz jasna, badania i rozwój. Potrzeba nam kilku potężnych europejskich centrów badawczych w różnych dziedzinach z prawdziwego zdarzenia, a nie udawania, że każdy kraj może sobie sam rzepkę skrobać. Trzeba by więc stworzyć jakąś unię badawczą, ale i do tego na razie daleka droga.

Rozmawiał Sebastian Stodolak

Stefano da Empoli – włoski ekonomista, szef rzymskiego Instytutu dla Konkurencyjności, doradca instytucji europejskich.