Wydawałoby się, że afera reprywatyzacyjna powinna mieć walor edukacyjny. Urzędnicy i radni Warszawy powinni wreszcie zacząć działać w taki sposób, by unikać narażania miasta na straty poprzez nieświadome nawet sprzyjanie kontrowersyjnym biznesom. Nic bardziej mylnego - pisze Marcin Hadaj.
Afera reprywatyzacyjna pokazała jak w soczewce, że wśród problemów utrudniających życie mieszkańcom stolicy i tysiącom przyjezdnych jest coś, co trzeba nazwać systemową lekkomyślnością urzędniczo-polityczną. To z jej powodu setki osób padły ofiarą nieetycznych, a czasem nawet przestępczych działań handlarzy roszczeń. Ludzi, którzy z pływania w mętnej wodzie niejasnych przepisów i ich interpretowania przez ratusz zrobili interes życia.
Musiało minąć kilkanaście lat, by ustał ten skrajnie szkodliwy proceder. To wszystko działo się w największym polskim mieście pod okiem prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz i rządzącej stolicą już ponad 10 lat Platformy Obywatelskiej.
Wydawałoby się, że afera reprywatyzacyjna powinna mieć walor edukacyjny. Urzędnicy i radni Warszawy powinni wreszcie zacząć działać w taki sposób, by unikać narażania miasta na straty poprzez nieświadome nawet sprzyjanie kontrowersyjnym biznesom. Nic bardziej mylnego. Reprywatyzacja to tylko jedna strona medalu. Druga, bardzo dokładnie z nią związana, to afera planistyczna. Od ponad siedmiu lat partia, która ma większość w radzie Warszawy, unika jak ognia przyjęcia kluczowego dokumentu – przejrzystego, wypracowanego w toku negocjacji i jawnych ustaleń oraz dostępnego do publicznego wglądu – którego celem jest precyzyjne określenie, co, gdzie i na jakich warunkach można budować w centrum Warszawy. Jak to się stało, że choć dokument taki jest gotowy od wielu miesięcy, to najważniejsze, warte setki milionów złotych inwestycje (opisujemy je w tym tekście) powstają w Warszawie w oparciu o prawne protezy, czyli warunki zabudowy? Nie podlegają one publicznej kontroli, wymyślono je jako narzędzie, które miało uzupełniać plany zagospodarowania przestrzennego.
Czy rządząca Warszawą większość naprawdę ma coś do ukrycia, pozwalając na wydawanie kluczowych decyzji urbanistycznych także na gruntach zreprywatyzowanych w sposób niejawny, poza społecznym nadzorem?
Reklama
Pamiętamy kontrowersje dotyczące wycinki drzew przed Urzędem Dzielnicy Śródmieście. Gdyby wcześniej przyjęto plan zagospodarowania przestrzennego, który przewiduje istnienie tam skweru, a nie biurowca, który nie pasuje do okolicznej zabudowy, to kilkudziesięcioletnie drzewa wciąż by rosły. Inny przykład to kontrowersyjna inwestycja mieszkaniowa niemal w środku parku przy ul. Szarej. Działka oddana przez miasto osobom znanym na rynku roszczeń dość szybko otrzymała od tego samego miasta warunki zabudowy pozwalające na postawienie tam apartamentowca. Jak to możliwe? Na jakich zasadach? Dlaczego w oparciu o tajne ustalenia? Jeśli budynek powstanie, a do tego potrzeba już tylko pozwolenia na budowę (przy posiadaniu warunków nie można go nie wydać), przyniesie niebotyczne zyski właścicielom, ale nie Warszawie.
Stołeczna PO staje dzisiaj przed szansą przecięcia wszystkich nieprawidłowości związanych z zaniechaniami i posprzątania bałaganu. Może pozostawić po sobie w stolicy dobry ślad, bo wiele wskazuje na to, że przez kontrowersyjne decyzje związane z gruntami w centrum miasta kolejnych wyborów już nie wygra. Na ostatniej prostej może zrobić coś dobrego dla miasta. Spowodować, że ważne decyzje po latach podejmowania ich za kurtyną będą teraz zapadały jawnie w oparciu o plany zagospodarowania dla całego centrum. Nie wierzę, by przedstawiciele PO byli na tyle lekkomyślni, żeby mimo gigantycznego odium odpowiedzialności za aferę reprywatyzacyjną dalej brnąć w zaparte.

>>> Czytaj też: Schetyna: Hanna Gronkiewicz-Waltz powinna być gotowa do obecności na tej komisji