Powiedzmy sobie szczerze. Zabawa w tropienie narodowych wad to jedna z najłatwiejszych intelektualnych rozrywek. Jest też bardzo demokratyczna. Bawić się w to może każdy. Od prostaczka do profesora i od biedaka do milionera.
ikona lupy />
Adam Leszczyński, „No dno po prostu jest Polska”, WAB, Warszawa 2017 / Dziennik Gazeta Prawna
Nie jest to też bynajmniej polska specjalność. Na potrzeby spotkań w kosmopolitycznych gronach proponuję następujące ćwiczenie. Spróbujcie wymyślić sentencję, która będzie w stanie najbardziej dopiec przedstawicielowi jakiejś wspólnoty. Najlepiej zaczynającą się od słów: „bo wy, Polacy, Niemcy, Anglicy, Rosjanie, jesteście...”. Aby trafić w sedno, trzeba namierzyć jedną konkretną cechę. Zaręczam, że taki słaby punkt ma każdy naród i każda wspólnota. Każda z nich posiada bowiem swój własny ugruntowany autostereotyp. I dopóki mówi o nim „swój”, to jest wszystko w porządku. Gdy jednak dotyka go obcokrajowiec, dynamika nieoczekiwanie się zmienia. Jeśli dobrze strzelicie, to nawet największym krytykom własnych wspólnot skoczy ciśnienie. I albo zaczną was nerwowo przepraszać. Albo przeciwnie – zaatakują rozjuszeni.
Przetestowałem to kiedyś na Matthew Tyrmandzie. Synu Leopolda, ale wychowanym od A do Z w Ameryce i na Amerykanina. Kilka lat temu prowadziłam z nim dla DGP regularne rozmowy o książkach. Pewnego razu – znużony nieco kolejnym arcydługim i wyrażanym z leninowską pewnością siebie wywodem Matthew – napomknąłem: „You Americans are soooo jugdemental!”. Czyli: „Wy, Amerykanie, uwielbiacie wygłaszać ostre sądy na każdy temat”. Po drugiej stronie słuchawki telefonicznej zapadła cisza. A każdy, kto poznał Tyrmanda juniora, wie, że Matthew milczy w zasadzie tylko, gdy śpi. Po milczeniu uznałem, że trick się udał. Trafiłem w sedno amerykańskiego autostereotypu. A rozmówca – przynajmniej na chwilę – nabrał wody w usta.
Reklama
Czy Adam Leszczyński w „No dno po prostu jest Polska” trafia w sedno naszego autostereotypu? W zasadzie o to tutaj chodzi. Polski autostereotyp jest u Leszczyńskiego badany bardzo dokładnie. Autor szczególnie mocno skupia się na XIX wieku i początkach wieku XX, bo to wtedy pojawiła się u nas rozbudowana opinia publiczna (i Polska się wówczas demokratyzowała). Przegląd sięga jednak czasów współczesnych. Prus widzi się z PiS-em. A Maria Dąbrowska z Kają Malanowską (dla niezorientowanych dodam przypis, że to też pisarka. Tylko współczesna).
Główny wniosek z tego przeglądu jest taki: w Polsce autostereotyp jest dosyć powszechnie ugruntowany. Owszem, zmieniają się jego poszczególne elementy (np. dziś mniej jest narzekań na postszlachecką „nonszalancję” oraz na „polskie lenistwo”). Ale co do zasady Polacy mają samych siebie za kłótliwych, niestałych cwaniaków. Indywidua o dość wąskich horyzontach. Niezależnie od przynależności klasowej. To się nie zmienia. Leszczyński pokazuje następnie, że o ile diagnoza jest powszechna, o tyle diametralnie różni się zestaw środków zaradczych. Od dwóch stuleci – mówi autor – biją się u nas dwie wrażliwości. Konserwatywna prawi, że winę za naszą małość ponosi bezrozumne naśladowanie obcych wzorców. Liberalno-lewicowa twierdzi, że to sprawka ciemnoty (oczywiście podszytej katolicyzmem). Leszczyński kilkakrotnie zastrzega, że nie jest od tego, by oceniać, która z tych opowieści jest słuszna. Znając kontekst, wiemy jednak, że sam wywodzi się z intelektualnego środowiska „Gazety Wyborczej”, która w minionym ćwierćwieczu próbowała grać rolę herolda tradycji numer dwa.
Czy te rozważania prowadzą nas do wyróżnienia jednej konkretnej cechy? Takiej, której dałoby się użyć w zaproponowanym na wstępie intelektualnym ćwiczeniu ze strzałów do celu polskiego autostereotypu? Tej, po trafieniu w którą każdy Polak (choćby nie wiem jak beznamiętny) podskoczy ze zgrozą? Tak, jak Niemiec skacze słysząc: „Wy Niemcy jesteście z gruntu nietolerancyjni”. A Anglik ściska nerwowo szczęki, gdy ktoś mu mówi, że „wy na Wyspach to wcale nie umiecie żyć. Nie to, co tacy Francuzi”.
Jeśli dobrze zrozumiałem, to zdaniem Leszczyńskiego sednem jest „uświadomiona słabość”. Jesteśmy słabi i o tym wiemy. Więc albo staramy się tę słabość wyprzeć, albo odwrotnie, obnosimy ją wszem i wobec. I jedno, i drugie sprawia oczywiście, że bywamy dość pocieszną wspólnotą polityczną. Ale nie przesadzajmy. Aż tak bardzo nas to znowu od innych wspólnot nie odróżnia.