O tym, że pogoda ma znaczenie, przekonali się nie tylko niemieccy żołnierze pod Moskwą. Jednak upłynęło wiele zim, nim prognozy zaczęły wywierać ogromny wpływ na politykę, ekonomię oraz zachowania całych społeczeństw.
W ubiegłą środę władze Nowego Jorku oznajmiły, że „niedawno odkryte dokumenty stwierdzają jasno, że przemysł paliw kopalnych przynajmniej już w latach 80. XX wieku zdawał sobie sprawę ze skutków, jakie dla atmosfery planety będzie miało spalanie paliw kopalnych, oraz ze spodziewanego wpływu na zmianę klimatu”. Jednocześnie burmistrz Bill de Blasio zapowiedział wytoczenie procesu pięciu globalnym koncernom naftowym, by odzyskać dla miasta „miliardy dolarów, które będzie musiało wydać na ochronę nowojorczyków przed skutkami zmiany klimatu”. W stosownym komunikacie prasowym uściślono, iż Nowy Jork już realizuje programy warte ponad 20 mld dol., mające minimalizować potencjalne szkody, jakie przyniesie efekt cieplarniany. Jednak nie oznacza to, że suma roszczeń wobec korporacji Chevron, ConocoPhillips, Exxon Mobil i Royal Dutch Shell zamknie się w tej kwocie.
Poza tym burmistrz de Blasio, wraz z kierownictwem pięciu funduszy emerytalnych Nowego Jorku, obiecał stopniowe wycofanie środków zainwestowanych w papiery wartościowe ok. 190 firm naftowych. Mowa o blisko 5 mld dol. W skali światowej branży paliwowej jest to suma znikoma. Jednak nigdy wcześniej kwestie dopiero przewidywanych zmian klimatycznych nie wywierały tak silnego wpływu na zachowania ekonomiczne inwestorów. Skonfundowany koncern Shell wydał oświadczenie, iż sądy to nie miejsce na zajmowanie się „złożonymi wyzwaniami społecznymi”. Pozostałe korporacje wolały zachować milczenie, najwyraźniej zaskoczone, że muszą stawić czoła czemuś tak trudno uchwytnemu jak prognozy pogody.

Wojna meteorologów

„Nie walczymy z Rosjanami, tylko z pogodą” – raportował gen. Heinz Guderian 31 października 1941 r. Najpierw obfite deszcze spowalniały marsz dywizji pancernych na Moskwę, a potem nadeszły siarczyste mrozy, dziesiątkujące szeregi niemieckich wojsk skuteczniej od Armii Czerwonej. W Berlinie nikt nie zadbał, żeby żołnierze na froncie wschodnim otrzymali ciepłe ubrania i buty. Surowy klimat pomógł Rosjanom równie skutecznie rok później, podczas obrony Stalingradu. Rozpoczęta z początkiem zimy sowiecka kontrofensywa przyniosła okrążenie, a następnie zagładę 6 Armii gen. Friedricha Paulusa, co stało się punktem zwrotnym całej wojny.
Reklama
Ucząc się na błędach Hitlera, zachodni alianci starali się wszelkie plany militarne konsultować z meteorologami. W 1944 r., gdy planowano inwazję na Stary Kontynent, Ośrodek Meteorologiczny Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, a także brytyjska Służba Meteorologiczna oraz Służba Meteorologiczna Marynarki Wojennej musiały niezależnie od siebie ustalić kilka kluczowych kwestii. Zadano im pytanie, jaki termin pod względem: pływów wywołanych przez fazy Księżyca, prądów morskich, możliwości wystąpienia opadów, wysokości dolnej podstawy chmur będzie optymalny do przerzucenia przez kanał La Manche 175 tys. żołnierzy. Wszystkie analizy spływały do koordynatora całego przedsięwzięcia płk. Jamesa Stagga z Angielskiej Służby Meteorologicznej. To on wraz z doradcami uznał, iż najlepszy dzień na rozpoczęcie operacji „Overlord” wypada w poniedziałek 5 czerwca 1944 r.
Jednak gdy nadchodził wyznaczony termin, codziennie coś zaskakiwało meteorologów. „Pogoda w tym kraju jest praktycznie nie do przewidzenia” – zapisał w dzienniku zirytowany naczelny dowódca Alianckich Ekspedycyjnych Sił Zbrojnych gen. Dwight Eisenhower. Napięcie rosło, bo nad kanałem La Manche wisiały chmury, wiał silny wiatr i padał deszcz. W takich warunkach inwazja mogła się zakończyć wielką rzezią alianckich żołnierzy. Po rozmowie z płk. Staggiem, wieczorem 3 czerwca gen. Eisenhower zdecydował się przesunąć termin operacji o 24 godziny. Nie minął dzień, a główny meteorolog przybiegł z wieścią, iż nad Irlandią gwałtownie spada ciśnienie, a z kolei nad Islandią rośnie. Zdaniem Stagga oznaczało to, że we wtorek 6 czerwca otworzy się pogodowe okno nad plażami Normandii. Pułkownik długo odpowiadał na pytania całego alianckiego sztabu, a końcowa decyzja zapadła za sprawą jego niezachwianej pewności siebie. Jak się wkrótce okazało, nie pomylił się, w przeciwieństwie do niemieckich synoptyków, którzy obiecali gen. Erwinowi Rommlowi deszcz. Odpowiedzialny za obronę wybrzeża Francji „Lis Pustyni” 6 czerwca, gdy alianckie barki desantowe przybiły do brzegów Normandii, przebywał w Herrlingen na przyjęciu urodzinowym żony.

Ojciec globalnego ocieplenia

„Miał w sobie niesłychaną ciekawość podsycaną przez, jak nazywali to jego akademiccy oponenci, porywczy entuzjazm i duch krucjaty” – pisze o Rogerze Revelle’u w książce „The Quest. W poszukiwaniu energii” Daniel Yergin. Przebojowy uczony podczas II wojny światowej został głównym oceanologiem marynarki wojennej USA. Dzięki temu tuż po 1945 r. udało mu się wywalczyć powołanie do życia Biura Badań Marynarki Wojennej. Jego fundusze posłużyły do rozbudowy znajdującego się pod San Diego Instytutu Oceanicznego Scrippsa (Scripps Institution of Oceanography). Za sprawą dr. Revelle’a stał się on największym w świecie ośrodkiem badawczym mórz i oceanów. Sam uczony zajął się śledzeniem rozprzestrzeniania substancji radioaktywnych w wodzie po kolejnych amerykańskich testach atomowych na Pacyfiku. Przy tej okazji zaobserwował, iż wbrew przyjętym teoriom ocean nie pochłania dwutlenku węgla, lecz jedynie czasowo go absorbuje. Proces ten jest odwracalny i gaz stopniowo wracał do atmosfery. To spostrzeżenie przyniosło dr. Revelle’owi rewolucyjną myśl. Skoro dwutlenek węgla pochodzący ze spalania paliw kopalnych nie zniknie w wodzie, to jego stężenie w powietrzu musi systematycznie rosnąć. „Nagromadzenie CO2 może mieć istotne znaczenie w przyszłych dziesięcioleciach, jeśli przemysłowe spalanie paliw będzie nadal wzrastać wykładniczo. Ludzkość przeprowadza geofizyczny eksperyment na wielką skalę, nic takiego nigdy wcześniej nie miało miejsca” – zapisał w artykule opublikowanym w 1957 r. na łamach pisma „Tellus 9”. W następnych dekadach zdanie to zyskało sobie status jednej z najczęściej cytowanych w świecie naukowy prognoz.
W tym samym czasie pamięć o znaczeniu pogody skłoniła prezydenta USA Dwighta Eisenhowera, by wesprzeć pomysł ogłoszenia Międzynarodowego Roku Geofizycznego. Badacze Ziemi postanowili w 1957 r. wymienić się zgromadzoną wiedzą. Robili to z nadzieją odpowiedzenia na pytanie, jakie były przyczyny nadejścia, a następnie ustąpienia epoki lodowcowej. Fakt, że zaledwie kilkanaście tysięcy lat wcześniej gruby lodowiec pokrywał ogromne połacie Eurazji i Ameryki Północnej, budził spory niepokój. Ponowne ochłodzenie klimatu mogło oznaczać śmiertelne zagrożenie dla całej cywilizacji. Revelle, kierujący panelem oceanograficznym w ramach Międzynarodowego Roku Geofizycznego, położył największy nacisk na kwestię poznania wpływu gazów cieplarnianych na zmiany klimatyczne. Wówczas postawił tezę o możliwości nowego ocieplenia w dziejach Ziemi, wywołanego tym razem rozbudową przemysłu, emitującego do atmosfery coraz więcej zanieczyszczeń, w tym dwutlenku węgla. Dowiedzenie tej tezy wymagało wiarygodnych pomiarów stężenia CO2 i długoletniej obserwacji zachodzących zmian. Podjął się tego chemik i geolog Charles David Keeling.

Strach przed zimą

„On chce zmierzyć poziom dwutlenku węgla, zmierzyć go w każdy możliwy sposób, żeby zrozumieć wszystko, co jest do zrozumienia o dwutlenku węgla” – wspominał Revelle Charlesa Davida Keelinga, młodego człowieka, któremu natychmiast zaproponował współpracę. Obsesja na punkcie CO2 przyniosła narodziny krzywej Keelinga. Regularnie obserwując koncentrację dwutlenku węgla, naukowiec ustalił w 1959 r., że w każdym milionie cząstek atmosfery znajdowało się 316 cząsteczek tego gazu. Z każdym rokiem stężenie to (oznaczane skrótem ppm) rosło. W 1970 r. wynosiło już 325 ppm.
Krzywa Keelinga, pokazując stały trend, przekonała wielu naukowców do bicia na alarm. Pierwszym politykiem, który zwrócił na to uwagę, był Daniel Patrick Moynihan, doradca Richarda Nixona. Pod koniec 1969 r. sporządził notatkę dla prezydenta, postulując zajęcie się kwestią długoterminowych zmian pogodowych. „Badania wykazały, że wzrost poziomu CO2 w atmosferze mógłby do 2000 r. wywołać wzrost średniej temperatury o siedem stopni, a poziomu mórz o ponad trzy metry” – zapisał. Po czym podsumowywał to zdaniem: „do widzenia Nowy Jorku, do widzenia Waszyngtonie”. Sprawę przekazano rządowemu Biuru Nauki i Technologii. Zastępca dyrektora dr Hubert Heffner w drugiej połowie stycznia 1970 r. odpisał uprzejmie: „Im bardziej się zagłębiam w to zagadnienie, tym lepiej rozpoznaję dwie klasy fatalistów, z milczącą większością pomiędzy nimi. Jedna grupa mówi, że zamieniamy się w potykających się o śnieg mastodontów, a druga, że będziemy musieli mieć skrzela, żeby móc przeżyć w związku z podwyższonym poziomem oceanów, wynikającym ze wzrostu temperatury, spowodowanym przez CO2”.
Stale uaktualniana krzywa Keelinga sprawiała, że nikt nie mógł zaprzeczyć wzrostowi stężenia dwutlenku węgla w atmosferze. Mimo to lata 70. zdominował strach przed powrotem epoki lodowcowej. Liczne opracowania naukowe publikowane wówczas na ten temat sprawiały, że Departament Obrony USA oraz CIA zaprosiły uczonych do współpracy, żeby wspólnie przygotowywać plany zaradzenia globalnemu ochłodzeniu. „Klimatolodzy wciąż się sprzeczają, czy w prognozie długoterminowej Ziemię czeka następna epoka lodowcowa, która przyniesie masowy głód i brak paliw, czy też trend ocieplenia, który może stopić polarne góry lodowe i zalać przybrzeżne miasta” – donosił w sierpniu 1976 r. amerykański tygodnik „Time”. Budowanie atmosfery zagrożenia miało tę zaletę, iż na badania znajdowało się coraz więcej środków. Prawdziwą rewolucję przyniosła też coraz większa moc obliczeniowa komputerów. Za ich pomocą zaczęto tworzyć matematyczne modele zmian klimatycznych oraz prognozy długoterminowe. Bardzo niedoskonałe, ale z racji naukowej otoczki oddziałujące na wyobraźnię.
Spór między zwolennikami lodowców a stronnictwem efektu cieplarnianego przyciągnął też uwagę autorów powieści SF, scenarzystów filmowych, a za ich pośrednictwem zaniepokoił zwykłych obywateli. To poruszenie wyborców dostrzegli politycy i ekolodzy. Pierwsi na poważnie nagłaśnianiem problemu w Waszyngtonie zajęli się działacze organizacji Friends of the Earth International (FoEI). „Kampania zorganizowana w mieście doprowadziła w kwietniu 1980 r. do posiedzenia w Senacie, które zgromadziło dużą publiczność. Gwiazdą tego wydarzenia była krzywa Keelinga” – opisuje Daniel Yergin. Obrońcy środowiska prezentowali mapy pokazujące olbrzymie połacie wybrzeży USA zalane przez wodę wraz z największymi miastami. Po posiedzeniu przewodniczący amerykańskiej Rady ds. Jakości Środowiska Gus Speth poprosił o syntetyczny raport, określający skalę zagrożenia. Dokument sporządzili: Roger Revelle, Charles David Keeling oraz George Woodwell i Gordon MacDonald. Trafił on do Białego Domu, gdzie przepadł. Światem wstrząsał właśnie drugi kryzys naftowy i w Stanach Zjednoczonych budowano w pośpiechu nowe kopalnie węgla, by zmniejszyć uniezależnienie kraju od dostaw ropy z Bliskiego Wschodu.

Pora na uczniów

„Mój wspaniały nauczyciel z Uniwersytetu Harvarda, dr Roger Revelle, otworzył mi oczy na problem globalnego ocieplenia” – wspomina w książce „An Inconvenient Truth” wiceprezydent Al Gore. Studenta Gore'a zafascynowały wykłady człowieka, którzy był już legendą wśród badaczy zmian klimatycznych. „Jego słowa alarmowały” – dodawał. Nie kolejne raporty Revelle, lecz praca dydaktyczna z młodym pokoleniem skutecznie wpłynęła na zmianę nastawienia całego społeczeństwa. „Pod koniec lat 80. Gore i inni w Kongresie byli zdeterminowani, aby zmiany klimatyczne uczynić sprawą polityczną” – opisuje Daniel Yergin. W sukurs przyszły im sukcesywnie publikowane wyniki badań nad rdzeniami lodowymi, wydobywanymi z lodowców na Antarktydzie i Grenlandii. W tworzącej się przez dziesiątki tysięcy lat zmarzlinie odnajdywano stare pęcherzyki powietrza. Dzięki nim udało się określić, że stężenie dwutlenku węgla kilkaset lat temu w atmosferze ziemskiej wynosiło ok. 280 ppm. W roku 1990 było to już 354 ppm. Dodatkowo strach podsyciło wykrycie, dzięki danym przekazywanym przez satelity, dziury ozonowej. Używany w aerozolach oraz wszelkiego rodzaju chłodziarkach freon skutecznie rozkładał gaz chroniący Ziemię przed promieniowaniem ultrafioletowym. Jego znikanie groziło klęską dla upraw roślin oraz epidemią raka skóry.
Wyeliminowanie freonu ze wszelkich urządzeń okazało się sprawą zadziwiająco prostą. Już w 1987 r. dwadzieścia cztery kraje podpisały protokół montrealski, określający ramy międzynarodowej współpracy w dziedzinie ochrony warstwy ozonowej. Zadziałał on bardzo skutecznie, pozwalając zapobiec rodzącemu się zagrożeniu, co stanowiło inspirację dla naukowców, ruchów ekologicznych oraz polityków. W międzynarodowej współpracy zaczęto upatrywać panaceum na zapobieżenie globalnej apokalipsie. Tymczasem lato roku 1988 przyniosło Amerykanom niespotykaną falę upałów. Ich dokuczliwość sprawiła, że nad kwestią efektu cieplarnianego zaczęły się rozwodzić wszystkie media. W sukurs dziennikarzom przyszli specjaliści od badania innych... planet. Wyobraźnię odbiorców pobudzał przykład niemal bliźniaczej dla Ziemi planety Wenus. Z powodu atmosfery przesyconej dwutlenkiem węgla na jej powierzchni panuje mordercza dla wszelkich form życia temperatura ok. 480 stopni Celsjusza. W upalne lato myśl, iż z powodu emisji CO2 kolejne mogą być jeszcze gorętsze, stawała się nie do zniesienia. Ten fakt wykorzystał w swej kampanii prezydenckiej George Bush senior. Chcąc przebić proekologiczny wizerunek swego konkurenta Michaela Dukakisa, ogłosił iż: „ci, którzy myślą, że jesteśmy bezsilni wobec efektu cieplarnianego, zapominają o »efekcie Białego Domu«”. Zapowiadając uczynienie walki z globalnym ociepleniem jednym z priorytetów polityki wewnętrznej i zagranicznej USA. W sukurs swemu republikańskiemu sojusznikowi przyszła bardzo szybko premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher. Żelazna Dama w nowym trendzie dostrzegła niepowtarzalną okazję do dokończenia procesu likwidacji kopalń węgla w swoim kraju oraz dobicia stawiających opór związków zawodowych. O tym, że rząd Zjednoczonego Królestwa rozpoczyna krucjatę przeciwko efektowi cieplarnianemu, poinformowała 27 września 1988 r., podczas specjalnego wystąpieniu dla Towarzystwa Królewskiego w Fishmonger’s Hall. Zapowiedź całkowitej rezygnacji z węgla stawała się o wiele trudniejsza do oprotestowania, gdy czyniono to w imię ratowania ludzkości.

Antycieplarniana międzynarodówka

Po zwycięstwie w wyborach prezydenckich Busha seniora wspólna ofensywa dyplomatyczna Stanów Zjednoczonych oraz Wielkiej Brytanii zmusiła ONZ do zajęcia się problemem globalnego ocieplenia. Co ciekawe, w środowiskach naukowych poczęły odzywać się głosy, iż jest za wcześnie na przesądzanie, czy ludzkość w ogóle ma problem. „Dane pokazujące wzrost globalnej temperatury nie zostały jeszcze przeanalizowane i nie było wystarczających dowodów, że ekstremalne zjawiska stały się bardziej powszechne” – odnotowywał w pamiętniku szwedzki meteorolog Bert Bolin. Jednak politycy nie zamierzali porzucać tematu tak skutecznie przyciągającego uwagę wyborców. George Bush w roku 1990 udekorował dr. Revelle’a najwyższym odznaczeniem, jakie można w USA otrzymać za dokonania na polu badawczym – Narodowym Medalem Nauki. „Dostałem go za bycie dziadkiem efektu cieplarnianego” – skomentował ten dowód uznania uczony.
Jednak wbrew początkowym nadziejom stworzenie międzynarodowego porozumienia klimatycznego okazało się bardzo trudnym przedsięwzięciem. Kraje wysoko rozwinięte potrzebowały olbrzymich zasobów energii, a tę zapewniało im spalanie paliw kopalnych. Prace nad wykorzystywaniem odnawialnych źródeł znajdowały się w powijakach, natomiast nowe elektrownie atomowe wzbudzały ogromny opór społeczny. Z kolei dla państw Trzeciego Świata, a także mających ogromne ambicje Chin i Indii, zgoda na rezygnację z paliw kopalnym oznaczała wielkie koszty. Co groziło utratą szansy, by kiedykolwiek doścignąć Zachód na niwie ekonomicznej. Również członkowie administracji Busha, odpowiedzialni za sprawy gospodarcze, postawili twarde weto wobec pomysłów gwałtownej redukcji emisji CO2. Przestrzegając przed wpędzeniem gospodarki USA w głęboką recesję. Ten sam dylemat dotykał wszystkich polityków Zachodu. W czerwcu 1992 r. Szczyt Ziemi w Rio de Janeiro, na który przybyli przedstawiciele 160 państw, a także ponad 25 tys. osób związanych z organizacjami pozarządowymi, obfitował w liczne spięcia. Pomimo ogólnego chaosu po dwunastu dniach udało się przyjąć ramową konwencję Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu. Pierwszy podpisał ją prezydent Bush i została ona w całości ratyfikowana przez Stany Zjednoczone. Wprawdzie zawierała ona przede wszystkim ogólnikowe sformułowania o konieczności: „stabilizacji koncentracji gazów cieplarnianych w atmosferze”, jednak wytyczała drogi do bardziej szczegółowych porozumień. Tak walka ze zmianami klimatycznymi stawała się globalnym priorytetem. To hasło otwierało naukowcom możliwość pozyskiwania ogromnych funduszy na badania, zaś dla polityków oznaczało wytrych pozwalający uzasadnić realizowanie bardzo pragmatycznych interesów. Jednym z największych stał się rynek zanieczyszczeń.
Pomysł handlu pozwoleniami na emisję konkretnych gazów opracował C. Boyden Gray. Zaproponowany przez niego Clean Air Act dotyczył pozwoleń na emisję dwutlenku siarki, którego obecność w atmosferze wywoływała kwaśne deszcze. Sprzedawane od 1990 r. kwoty emisyjne były przez rządową administrację systematycznie redukowane, co podbijało ich cenę rynkową. W rezultacie firmom bardziej kalkulowało się inwestowanie środków w filtry na fabrycznych kominach lub nowe technologie. Dzięki czemu w dwie dekady ilość emitowanego przez przemysł USA dwutlenku siarki zmniejszyła się o 60 proc. Ten sam mechanizm redukowania emisji dwutlenku węgla administracja Billa Clintona postanowiła wprowadzić w skali świata. Okazję ku temu dał w grudniu 1997 r. Szczyt Ziemi w Kioto. W dawnej stolicy Japonii, podobnie jak w Rio de Janeiro, przez pierwsze dni panował chaos. Przełom w negocjacjach przyniosło dopiero niespodziewane przybycie na obrady wiceprezydenta USA Ala Gore'a. To on, rzucając na szalę cały swój autorytet, wymusił kompromis. Oprócz wprowadzenia kwot emisyjnych, protokół z Kioto zawierał zobowiązanie krajów uprzemysłowionych, by do 2012 r. zredukowały emisję gazów cieplarnianych o 5,2 proc. w porównaniu z rokiem 1990. Jednak wszystkie ustalenia zostały oparte na dobrowolności, a wchodziły w życie dopiero siedem lat później.

Klimatyczna kontrrewolucja

Wielka ofensywa zwolenników walki z globalnym ociepleniem niespodziewanie przyniosła w Stanach Zjednoczonych tężejący opór sceptyków. Podważali oni ustalenia klimatologów, węsząc spisek mający uderzyć w gospodarczą dominację USA. Protokół z Kioto ratyfikowało 141 krajów, ale odmówił tego Senat USA. Tymczasem pałeczkę w walce z globalnym ociepleniem przejęła Unia Europejska. To na Starym Kontynencie powstał Europejski System Handlu Emisjami (EU ETS) oraz zaczęto tworzyć coraz bardziej ambitne koncepcje redukowania ilości dwutlenku węgla wysyłanego do atmosfery. Natomiast za oceanem Al Gore przegrał wyścig do Białego Domu z George’em W. Bushem. Nowa administracja, zdominowana przez republikanów związanych z przemysłem naftowym, nie wykazywała większego entuzjazmu dla planów poprzedników. Pod drugiej stronie barykady znalazły się ruchy ekologiczne, demokraci oraz Hollywood. Prawdziwym wstrząsem dla opinii publicznej w USA, a także na świecie, stał się film dokumentalny w reżyserii Davisa Guggenheima „Niewygodna prawda”. Jego narrator Al Gore, na tle katastroficznych obrazów, w przekonujący sposób opowiadał o tym, że ludzkości pozostało 10 lat na zapobieżenie globalnej katastrofie. Inaczej zmiany pogodowe przyniosą: powodzie, susze, potężne huragany, a w końcu też głód wraz z epidemiami. „Niewygodna prawda” dostała Oscara za najlepszy film dokumentalny roku, a każda anomalia pogodowa zaczęła być postrzegana jako potęgowanie się efektu cieplarnianego. Natomiast były wiceprezydent USA został w 2007 r. uhonorowany Pokojową Nagrodą Nobla. Zwolennicy tezy, iż brak dostatecznych dowodów na ocieplenie klimatu lub że następuje ono, ale nie za sprawą działalności człowieka, znaleźli się w zupełnej defensywie. Choć nie na długo. Pod koniec listopada 2009 r., przed szczytem klimatycznym w Kopenhadze, hakerzy wykradli i opublikowali e-maile brytyjskich klimatologów z Centrum Meteorologicznego Hadleya i Uniwersytetu Wschodniej Anglii oraz ich kolegów z Uniwersytetu w Kilonii. Jak wynikało z treści, uczeni przez 13 lat wymieniali się radami, jak fałszować wyniki badań. Prokurowanie dowodów na wzrost średniej temperatury rocznej zapewniało naukowcom większe fundusze i umacniało ich prestiż w świecie nauki.
„Nie możemy dłużej pozwalać sobie na postrzeganie globalnego ocieplenia jako tematu politycznego – jest to bowiem największe moralne wyzwanie, jakiemu musi stawić czoła światowa cywilizacja” – mówił w filmie „Niewygodna prawda” Al Gore. Teza ta kompletnie rozminęła się z rzeczywistością. Kwestia stężenia dwutlenku węgla w ziemskiej atmosferze stała się sprawą stricte polityczną oraz ekonomiczną. Barack Obama zdobył sobie pozycję guru lewicy, m.in. dzięki temu, że w grudniu 2015 r. doprowadził na konferencji klimatycznej ONZ w Paryżu do porozumienia o radykalnej redukcji emisji gazów cieplarnianych. Tak aby wzrost średniej temperatury na świecie nie przekroczył znacząco 1,5 stopnia Celsjusza. Kolejny prezydent USA Donald Trump szedł po zwycięstwo w wyborach pod hasłem, że „skasuje porozumienie paryskie” najpóźniej 100 dni po wprowadzeniu się do Białego Domu. Słowa z lekkim opóźnieniem dotrzymał. Nie bacząc na to, że od 2013 r. stężenie CO2 w atmosferze ziemskiej zaczęło sukcesywnie przekraczać liczbę 400 ppm. Zmarły w roku 1991 Roger Revelle mógłby triumfalnie stwierdzić: „A nie mówiłem!”. Wprawdzie apokaliptyczne prognozy się nie sprawdziły i Nowy Jork nadal wystaje ponad poziom oceanu, lecz krzywa Keelinga uparcie wędruje w górę. Co do przyszłych konsekwencji klimatolodzy toczą nadal gorące spory, podobnie jak politycy, ekolodzy i zwykli obywatele. Najpewniejsze jest to, że każda długoterminowa zmiana pogody będzie miała znaczenie.