Kiedy zostało napisane pierwsze zdanie tego artykułu, na giełdach kryptowalut obracano 1519 rodzajami cyfrowego pieniądza. Tydzień później pewnie będzie ich o kilka, może kilkanaście więcej. Od początku tego roku przybyło ich prawie 200. Tłumaczenie tego fenomenu chciwością jest zbyt banalnym uproszczeniem. Bitcoin narodził się zaledwie 9 lat temu jako dzieło tajemniczego twórcy – bądź całego zespołu działających w konspiracji specjalistów od kryptografii. Nim minęła dekada, z niczego narodził się rynek kryptowalut. Na początku 2018 r. jego poziom kapitalizacji przekroczył pułap 700 mld dol. Wprawdzie chwilę po pobiciu rekordu nadszedł krach i wartość bitcoina spadła z ponad 19 tys. do poniżej 10 tys. dol. za jednostkę, jednak wbrew katastroficznym prognozom zagłada całego rynku nie nastąpiła. Wręcz przeciwnie: konkurenci bitcoina mnożą się jak króliki. Jeszcze rok temu inwestorzy lokowali w niego prawie 90 proc. kapitału, dziś to zaledwie ok. 35 proc.
Dzieje się tak, choć nikt nie potrafi do końca określić, czym są kryptowaluty. Dla fanów nowych technologii to symbol osobistej wolności, bo mogą stać się ponadnarodowym, zdecentralizowanym pieniądzem, pozwalającym obracać kapitałem bez udziału banków i poza kontrolą rządów. Dla graczy giełdowych to idealny przedmiot spekulacji, ponieważ brak regulacji prawnych i instytucji nadzorujących cały proceder. Gangsterzy i mafie narkotykowe w bitcoinie widzą sposób na ukrycie przez organami sprawiedliwości dochodów osiąganych w konwencjonalnych walutach. Dla państw odciętych od rynków kapitałowych, takich jak Korea Północna czy Wenezuela, kryptowaluty stały się szansą, żeby móc opłacić wymianę towarową z zagranicą. Z kolei rządy większości krajów, podobnie jak banki centralne, dostrzegają w nich przede wszystkim zagrożenie dla stabilności systemów finansowych. Ale nawet regularnie ponawiane ostrzeżenia, a ostatnio wprowadzone w Chinach i Korei Południowej zakazy obracania kryptowalutami, nie powstrzymują burzliwej ekspansji nowego rodzaju płatności. Wygląda więc na to, że pieniądz, jak to nieraz bywało w przeszłości, zaczął samodzielnie ewoluować, doganiając nowe czasy.

Praktyczność płacidła

Reklama
„Wciąż myślę o bitcoinie. Bez konkluzji – nie wspieram/nie odrzucam. Wiem, że ludzie byli sceptyczni także wtedy, gdy papierowe pieniądze zastąpiły złoto” – ogłosił na Twitterze w październiku 2017 r. Lloyd Blankfein. Prezes wielkiego banku inwestycyjnego Goldman Sachs uchwycił tak ducha rewolucyjnych przeobrażeń, które mogą czekać naszą cywilizację. Nadchodziły one zawsze, gdy pieniądz zmieniał swoją formę, stając się czymś zupełnie nowym. Choć przecież zawsze był narzędziem mającym oddawać wartość: dóbr materialnych, ludzkiej pracy oraz włożonego w nie czasu. „Płacidłem bywały w dziejach bardzo różne rzeczy” – zaznacza w monografii „Trzeba mieć pieniądze” prof. Marcin Kula. „W Polsce wczesnośredniowiecznej – chusty lniane i skórki zwierzęce, bydło, metalowe naczynia, narzędzia, w tym toporki, metalowe pręty, główki wiewiórek” – uzupełnia. Takich przykładów można na przestrzeni dziejów wyliczyć całe mrowie. Pierwsze pokolenia kolonistów w Ameryce Północnej rozliczały się z tubylcami, płacąc im: tytoniem, bobrowymi skórami, paciorkami lub alkoholem. „Sygnalizowanie zróżnicowania typów płacideł nie powinno dziwić. W końcu nie ma racjonalnych powodów, dla których złoto winno być lepszym płacidłem niż, powiedzmy, określone muszelki. Co najwyżej może zaistnieć sprawa wygody używania akurat kruszców szlachetnych (zwłaszcza w zestawieniu z główkami wiewiórek!)” – twierdzi prof. Kula.
Cały tekst przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej