Pięciu zuchwalców (w tym kobieta) postanowiło sprawdzić, ile wynosi stopa zwrotu ze... wszystkiego.
Kilka lat temu Thomas Piketty narobił szumu trzema znaczkami. Napisał, że r > g. To znaczy, że zwrot z kapitału jest w długim okresie większy niż wzrost gospodarczy. Dlatego – dowodził Francuz – kapitalizm jest skazany na stały wzrost nierówności dochodowych. Innymi słowy, w samą naturę funkcjonowania kapitalizmu jest wmontowany mechanizm jego samozniszczenia, który prędzej czy później przyniesie społeczną, polityczną albo ekonomiczną eksplozję.
W ślad za tezą Piketty’ego ruszyły całe zastępy ekonomistów. Jedni chcieli obalić jego spostrzeżenia, inni je potwierdzić. Jeszcze inni po prostu sprawdzić, czy zgadzają się z rzeczywistością. Ale jak tu badać, skoro dane, którymi dysponujemy, są skromne i niepewne. Poziom wzrostu gospodarczego da się jeszcze w miarę bezproblemowo wyliczyć. Zwłaszcza że od II wojny światowej cały zachodni świat posługuje się w miarę jednolitym sposobem jego szacowania zaczerpniętym od Amerykanów. A konkretnie z prac noblisty Simona Kuznetsa. A wcześniejsze wartości da się wyliczyć na podstawie dostępnych składników.
Ale jak badać poziom zwrotu z kapitału? A więc to r, które u Piketty’ego ma w długim okresie zawsze wyprzedzać g, czyli poziom wzrostu gospodarczego. Tego zadania podjęła się ostatnio grupa śmiałków: Oscar Jordá i Alan M. Taylor (Uniwersytet Kalifornijski), Moritz Schularick i Dmitry Kuvshinov (Uniwersytet w Bonn) oraz Katharina Knoll (Bundesbank). Tytuł ich pracy jest tyle zabawny, co zuchwały. Brzmi: „Stopa zwrotu ze... wszystkiego w latach 1870–2015”. Zuchwalcy wzięli więc 16 krajów rozwiniętych (nie ma wśród nich Polski) i sprawdzili, jak układały się tam w omawianym okresie zyski. Jak zachowywały się w czasie dwóch wojen światowych, dwóch wielkich kryzysów, paru solidnych stagnacji, szeregu ożywień, tuzina giełdowych krachów i niezliczonej ilości społeczno-politycznych kryzysów. Co rozumieją pod pojęciem zysków kapitałowych? Prócz wymienianych zazwyczaj przy takich okazjach papierów wartościowych (akcje, obligacje i wszelkie inne instrumenty finansowe) ekonomiści po raz pierwszy uwzględnili również nieruchomości. Niezwykle istotny z punktu widzenia gospodarstw domowych składnik majątku, o którym się często zapomina, badając „kapitał”. Ekonomiści podzielili zyski kapitałowe na dwa typy. Zwrot z inwestycji ryzykownych (nieruchomości, kapitały) oraz bezpiecznych (obligacje krótko- i długoterminowe).
Przeczesawszy 150 lat historii kapitalizmu w 16 krajach (od Australii przez Europę po USA), zuchwalcy doszli do następujących wniosków. Inwestycje ryzykowne opłacały się najbardziej. Płynący z nich roczny dochód (na czysto) wynosił ok. 7 proc. W latach 1870–1945 nieruchomości przynosiły trochę lepsze zwroty. Ale za to po 1945 r. to kapitały (głównie akcje i fundusze, które rodzą zyski kapitałowe oraz dywidendę) były górą. W długim okresie obie kategorie szły mniej więcej łeb w łeb, kończąc średnio na owych 7 proc. W tym samym czasie zyski z inwestycji bezpiecznych (obligacje krótko- i długoterminowe) przyniosły ok. 1–3 proc. rocznie. Trzeba jeszcze pamiętać, że kompozycja portfela inwestycji przedstawiała się zazwyczaj tak, iż nieruchomości i akcje dominowały.
Reklama
W sumie wychodzi więc, że dochód ze wszystkich tych instrumentów (ryzykownych i bezpiecznych) dla 16 krajów zachodnich to w latach 1870–2015 jakieś 4–5 proc. rocznie. Australia – 5,9 proc. Niemcy – 6,95 proc. Włochy – 5,05 proc. Hiszpania – 4,5 proc. Wielka Brytania – 4,7 proc. Szwecja – 7,4 proc. Jeżeli w każdym z tych przypadków porównamy te zyski (r) z tempem wzrostu gospodarczego (g) to wyjdzie nam, że Piketty miał jednak rację. W próbce 16 krajów nie ma ani jednego, gdzie w latach 1870–2015 zyski byłyby mniejsze od wzrostu. Oczywiście bywały takie okresy (głównie lata 50. i 60. XX w.) i wtedy faktycznie na chwilę dominował wzrost gospodarczy, a zyski spowalniały. Ale w długim okresie wniosek jest jednoznaczny r > g. A nawet mocniej, bo r >> g.