Tylko nowe modele biznesowe, które szanują naszą prywatność, mogą uratować nasze dane w dobie powszechnej inwigilacji - pisze Leonid Bershidsky.

Twórca sieci WWW sir Timothy Berners-Lee swoim wtorkowym tweetem wywołał burzę.

This is a serious moment for the web’s future. But I want us to remain hopeful. The problems we see today are bugs in the system. Bugs can cause damage, but bugs are created by people, and can be fixed by people. 1/9

— Tim Berners-Lee (@timberners_lee) 22 marca 2018

Otóż Berners-Lee zwrócił się do użytkowników Internetu, chcąc ich przekonać, że mogą odzyskać kontrolę nad swoimi danymi oraz nad przyszłością sieci po skandalu związanym z działaniami firmy Cambridge Analytica na Facebooku. Berners-Lee ma rację, ale niekoniecznie w taki sposób, w jaki to sobie wyobraża.

„Co mogą zrobić użytkownicy Internetu?” – zapytał twórca sieci WWW. „Zaangażujcie się. Zadbajcie o wasze dane. One należą do was. Jeśli każdy z nas odrobinę tego czasu, który spędzamy w Internecie, poświęci na walkę o sieć, wszystko będzie w porządku. Powiedzcie firmom oraz waszym przedstawicielom w rządzie, że wasze dane i sieć mają znaczenie” – napisał na Twitterze.

Reklama

Rozumiem jego żal co do tego, co się stało z jego wynalazkiem i zazdroszczę mu optymizmu co do skuteczności aktywizmu i regulacji. Oba te narzędzia są skuteczne w odkręcaniu masowych nadużyć naszej prywatności, których nie do końca byliśmy świadomi. Ale nawet jeśli „obudzimy” się w obliczu skali nadużyć, to niestety niewiele możemy zrobić.

Oczywiście, możemy wejść w ustawienia Facebooka i wyłączyć każde możliwe pozycjonowanie reklamowe i usunąć jedno po drugim wszystkie zainteresowania, które przypisał nam Facebook na podstawie naszego zachowania online i offline (jeśli nie wiesz, jak to się robi, nie przejmuj się, większość ludzi nie wie, wystarczy kliknąć w „ustawienia” a potem w „reklamy”). To samo można zrobić na Twitterze (w zakładce „ustawienia i prywatność”). Można także skasować zapis wszystkich aktywności na koncie Google. Ale nie można już tak łatwo wyłączyć nieustannego dzielenia się danymi, mającego miejsce na każdej stronie internetowej, która wykorzystuje technologie reklamowe (tzw. programmatic advertising), a wiele stron tak robi. Strony te otrzymują wiele informacji o odwiedzających – przede wszystkim informacje o przeglądarce i historii wyszukiwań, a następnie przekazują te dane reklamodawcom (lub raczej algorytmom, które ich „reprezentują”). Dzięki temu reklamodawcy mogą przykuć uwagę odwiedzających dane strony.

Podobnie nie ma łatwego sposobu na to, aby wyczyścić szczegółowe dane o nas, które są zbierane przez brokerów informacji – czyli firmy zbierające je po to, aby później móc je odsprzedać. Cambridge Analytica także pełniła funkcje brokera informacji, który sprzedawał je na potrzeby kampanii wyborczych. Większość aplikacji, których używamy na smartfonach, także zbiera i dzieli się naszymi danymi.

Czy w tych warunkach naprawdę możliwe jest odzyskanie kontroli, jak chce tego Timothy Berners-Lee? Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Nasze dane nie są już dłużej nasze oraz są wykorzystywane w taki sposób, który byśmy odrzucili, gdybyśmy tylko mieli wcześniej okazję to ocenić.

Wynalazek Bernersa-Lee został wywrócony przez przekonanie, które wyraził założyciel Facebooka Mark Zuckerberg w ostatnim wywiadzie dla „New York Timesa”. Zuckerberg stwierdza w nim:

„Naszą misją jest zbudowanie społeczności dla każdego na świecie oraz przybliżenie ludzi do siebie. Bardzo istotną częścią realizacji tego celu jest sprawienie, że serwis będzie dostępny dla wszystkich. Wiele osób, gdy weźmie się pod uwagę pierwszy miliard ludzi, nie może sobie pozwolić na wiele w sensie finansowym. Zatem posiadanie darmowego dostępu oparte jest na modelu biznesowym, który jest wspierany przez reklamy. To naprawdę ważne”.

Od samych początków istnienia Internetu sieć była pełna darmowych usług, a przedsiębiorcy nauczyli się świadczyć je w standardowy sposób. Zbieranie danych o użytkownikach fałszywie przedstawiano jako coś, co nie powinno budzić sprzeciwu normalnej osoby, zaś zebrane dane sprzedawano reklamodawcom w przekonaniu, że przyczyni się do skuteczniejszej niż w tradycyjnych mediach reklamy. To nie tylko model Facebooka, ale także Google’a, Twittera oraz wielu tradycyjnych wydawców, którzy wprowadzili technologie reklamowe na swoich stronach oraz w swoich aplikacjach. Można się spierać, czy to naprawdę działa na korzyść reklamodawców, ale bez względu na nasze zdanie, my użytkownicy Internetu musimy sobie uświadomć, że nie jest to jedyny model biznesowy.

Jesteśmy świadkami największego w historii ICO (initial coin offering – forma finansowania społecznościowego, polegająca na gromadzeniu kapitału przez startupy przy pomocy sprzedaży kryptowalut – przyp. red.) przy okazji komunikatora Telegram. Jego twórcy zebrali już 850 mln dol. i prawdopodobnie wartość ta ulegnie podwojeniu. Stoi za tym pomysł stworzenia gospodarki opartej o technologię blockchain w ramach silnej, liczącej 170 mln osób społeczności Telegrama, gdzie transfer wartości odbywałby się przy pomocy kryptowalut.

Pomyślany w ten sposób ekosystem – który nie został jeszcze stworzony – przewiduje także miejsce na reklamy, ale oparte o metody, z jakimi mamy do czynienia w tradycyjnych mediach, a nie w Google czy na Facebooku. Telegram ma kanały publiczne, których właściciele mogą sprzedawać reklamy reklamodawcom, zainteresowanym określoną grupą. Ale ani Telegram ani właściciele kanałów nie zbierają żadnych danych, które potem mogą sprzedawać reklamodawcom. Telegram może zatem obsługiwać pewną część transakcji w ramach swojego ekosystemu. „Media” oparte o tę platformę po prostu musiałyby przyciągnąć dużą liczbę odbiorców, aby sprzedać im określoną treść. Przy czym władze Telegrama deklarują, że nie zbierają i nie dzielą się z nikim danymi użytkowników.

Mam nadzieję (być może jestem beznadziejnym optymistą tak jak Berners-Lee), że te nowsze, szanujące prywatność modele biznesowe na wzór tego przewidywanego przez Telegram, w naturalny sposób zastąpią stare modele, przynajmniej w obszarze mediów społecznościowych. Komunikatory zazwyczaj wchodzą w naturalną synergię z fintechami i niszowymi mediami oraz mogą na siebie zarabiać, bez sprzedawania danych użytkowników temu, kto da więcej .

Trudno sobie wyobrazić, aby to miało się stać w przypadku tradycyjnych wydawców, którzy są zdolni zarówno do pobierania opłat za subskrypcję oraz monetyzowania danych swoich użytkowników. Być może jednak to właśnie w tym obszarze metoda zaproponowana przez Bernersa-Lee, czyli presja i regulacja, mogłaby się świetnie sprawdzić. Uczciwie bowiem byłoby tym użytkownikom, którzy nie chcą sprzedawania swoich danych lub oglądania reklam, dać możliwość opłacania subskrypcji, tak jak robi się np. w ramach Spotify. Inni zaś, którzy godziliby się na sprzedaż swoich danych, nie musieliby jej opłacać. Jeśli różne platformy społecznościowe odmówiłyby zaoferowania takiej możliwości, wówczas regulatorzy mogliby ich do tego zmusić.

Nie musimy być frajerami ani przedmiotami, których dane są sprzedawane w Internecie. Wiadomość od twórcy sieci WWW Bernersa-Lee dotyczy możliwości odzyskania naszej władzy. To ważne wezwanie do działania w świecie, w którym prawdziwa prywatność nie jest już dłużej możliwa.

>>> Czytaj też: Facebook stał się instrumentem masowej inwigilacji. Czy powinniśmy go skasować? [FELIETON]