W miarę jak afera związana z Cambridge Analytica odsłaniała najświeższe gafy Facebooka związane z prywatnością użytkowników, moja sceptyczna natura kazała mi zastanawiać się, jak ktokolwiek może być zaskoczony tym, że rzeczy publikowane w internecie mogą być wykorzystywane do marketingu – albo bardziej niecnych celów.

Mieszkańcy Chin wydają się być tego świadomi. Bardzo dobrze wiedzą, że to, co napiszą w internecie, może zostać wykorzystane przeciwko nim.

Dlatego właśnie bardzo ironicznie zabrzmiała deklaracja operatora jednej z największych platform społecznościowych w Chinach – WeChat – który podczas konferencji wynikowej w zeszłym tygodniu obwieścił, że ponad miliard użytkowników platformy może mieć pewność, że ich dane nigdy nie „wyciekną” jak te z Facebooka. Wywołało to bardzo oczywiste pytanie o udostępnianie danych chińskim władzom, na co Martin Lau, prezes Tencent, zaczął się wycofywać, tłumacząc, że współpraca ze służbami to inna sprawa.

Większość użytkowników internetu w Chinach ma wpojone przeświadczenie, że praktycznie wszystko jest kontrolowane. Niektórzy zdają się tym nie przejmować. Ale większość po prostu bardzo uważa na to, jakie informacje, zdjęcia i treści umieszcza w internecie. Niektórzy korzystają też z nieustannie zmieniającej się palety słów kluczowych, które pozwalają na uniknięcie wszechwidzącego oka w chwilach, gdy koniecznie chcą się wypowiedzieć (przykład: „krab rzeczny” jako synonim Partii Komunistycznej).

Reklama

Kiedy zapytałam niedawno koleżankę mieszkającą w Chinach o to, czy w kraju ostrożniej używa mediów społecznościowych niż w USA, instynktownie odpowiedziała: „porozmawiajmy o tym na żywo, nie na Wechat”. Chińczycy bardzo często nalegają na spotkania twarzą w twarz w obawie przed rozmowami online.

Inna znajoma osoba wspomniała o wyłączaniu lokalizacji, unikaniu słów kluczowych, które mogłyby przykuć uwagę cenzorów państwowych lub firmowych, a także nie używanie produktów konkurencyjnej firmy w obawie przed szpiegostwem przemysłowym. Jeszcze inne osoby powiedziały, że nigdy nie wrzucają nic na WeChat Moments (przypomina to strumień aktualności na Facebooku) albo kasują swoje posty na Moments dzień albo nawet godzinę po opublikowaniu, tak żeby znajomi mogli zobaczyć ich zdjęcia, ale tylko przez krótki czas. Podobną strategię przyjmuje się też często w przypadku artykułów prasowych i wpisów na blogach.

Jednak nawet rozmowom prywatnym czy w małych grupkach można ufać tylko tak bardzo, jak ufa się osobie po drugiej stronie. Seria niedawnych skandali, które wybuchły w Chinach po opublikowaniu screenshotów prywatnych rozmów, sprawiła, że niektórzy użytkownicy stali się jeszcze bardziej ostrożni.

W sieci pojawia się coraz więcej poradników na temat tego, jak chronić swoje dane i nawoływań do skasowania konta na Facebooku. Ważniejsze wydaje się jednak pytanie o to, czy nadszedł czas, aby porzucić przekonanie o tym, że jakakolwiek firma, rząd czy inna instytucja będzie chronić naszą prywatność – a szczególnie jeśli jej model biznesowy opiera się na monetyzacji danych użytkowników.

Najlepszym sposobem na ochronę swoich danych jest więc przede wszystkim uważanie na to, co umieszczamy w internecie. Ale mam też w pamięci apel jednego z moich znajomych o to, żeby nie godzić się na internet bez ochrony danych i nie pozostawianie bez kontroli firm i rządów: „Jeśli nie będziemy walczyć o naszą prywatność, to tym łatwiej będzie ją odebrać”.

>>> Polecamy: Czy musimy być frajerami, których dane są sprzedawane w internecie? Oto, co może nas uratować [OPINIA]