19 marca podczas negocjacji Parlamentu Europejskiego z bułgarską prezydencją reprezentującą kraje UE zawarto kompromis w sprawie zapisów nowej dyrektywy o delegowaniu pracowników. Choć ustalono niekorzystny dla Polski maksymalny okres delegowania na 12 miesięcy (po tym czasie pracownik delegowany zostanie objęty prawem pracy kraju przyjmującego), wynegocjowana propozycja zawiera też szereg zapisów, które mogą być satysfakcjonujące dla Polski pomimo tego, że zmiany w dyrektywie w stosunku do obowiązujących przepisów są dla polskich firm niekorzystne.

11 kwietnia dokument prawdopodobnie zostanie przekazany ambasadorom krajów UE, a 21 czerwca ma być ostatecznie przegłosowany przez ministrów do spraw zatrudnienia na posiedzeniu Rady UE. Głosowanie na sesji plenarnej Parlamentu Europejskiego nastąpi prawdopodobnie też w czerwcu.

Z dokumentu wynegocjowanego przez PE i kraje UE, do którego dotarła PAP, wynika, że część zapisów została w toku ostatnich rozmów złagodzona.

Chociaż okres delegowania ustalono na 12 miesięcy z możliwością przedłużenia go o sześć miesięcy na podstawie „uzasadnionej notyfikacji” przedstawionej przez przedsiębiorcę władzom państwa przyjmującego, w efekcie negocjacji krajów UE z PE do dokumentu wpisano zobowiązanie państw przyjmujących do dokonania takiego przedłużenia po otrzymaniu uzasadnionej notyfikacji.

Reklama

Jak mówi prezes Inicjatywy Mobilności Pracy Stefan Schwarz, z pewnością niektóre państwa będą próbowały odmawiać przedłużenia, argumentując tym, że notyfikacja nie jest odpowiednio uzasadniona, sam jednak zapis obligujący je do takiego przedłużenia jest dla Polski korzystny.

Jak podkreśla, pozytywne dla Polski jest również to, że w porozumieniu między krajami i PE przyjęto korzystną definicję dotyczącą tzw. zastępowania jednego pracownika delegowanego innym. Przejawia się to poprzez satysfakcjonujący dla Polski zapis, który mówi o „rzeczywistym” okresie delegowania.

"Chodzi o to, że dyrektywa będzie dotyczyć faktycznej liczby dni pracy pracownika delegowanego, a nie okresu od przyjazdu na miejsce pracy pierwszego pracownika do wyjazdu ostatniego, w który wliczane były również przerwy, jak to proponowała Komisja Europejska i Parlament. To rozwiązanie satysfakcjonujące dla Polski, choć uważam, że zapis ograniczający okres delegowania wszystkich pracowników w to samo miejsce do wykonywania tej samej pracy ma charakter czysto protekcjonistyczny” – dodaje ekspert.

"W pierwotnej wersji zaproponowanej przez KE ograniczenie okresu delegowania miało obejmować wszystkich pracowników wykonujących te same lub podobne zadania w tym samym miejscu pracy. Kolejny pracownik, który przyjeżdżał w to samo miejsce, żeby wykonywać podobną lub identyczną pracę, miał być objęty prawem pracy państwa przyjmującego niezależnie od tego, dla kogo pracuje i z jakiego kraju przyjechał. Przykładowo, na budowie tylko pierwszy podwykonawca, który zajmuje się tynkowaniem, mógłby objąć swoich pracowników prawem pracy państwa, z którego są delegowani, a kolejni musieliby ryzykować tym, że urzędnicy uznają, że ich pracownicy wykonują takie same lub podobne prace i w związku z tym nie mogą już być delegowani" - tłumaczy Schwarz.

W wynegocjowanym kompromisie ograniczenie kumulatywnego czasu delegowania pracowników w to samo miejsce i do tych samych zadań zostało zawężone tylko do jednego pracodawcy.

W preambule nowelizacji dyrektywy zapisano również zasadę, że przy porównywaniu wynagrodzenia wypłacanego pracownikowi delegowanemu i wynagrodzenia należnego zgodnie z prawem państwa przyjmującego trzeba brać pod uwagę całkowitą kwotę brutto wynagrodzenia, a nie poszczególne elementy wynagrodzenia.

„Przepis wspomina wprawdzie, że konieczne jest, by wszystkie elementy będące częścią wynagrodzenia mogły być określone wystarczająco szczegółowo dla celów zapewnienia przejrzystości”, ale odnosi to do prawa i praktyki wysyłającego państwa członkowskiego. Trudno przecenić korzystne znaczenie tego przepisu w praktyce – zwłaszcza biorąc pod uwagę, że wynagrodzenie pracownika delegowanego obejmować może wiele trudno wyliczalnych elementów” – tłumaczy Schwarz.

Ekspert podkreśla, że ze sporym niedowierzaniem ocenia efekt negocjacji PE z krajami członkowskimi jako "satysfakcjonujący". "Spodziewałem się, że efekt negocjacji będzie dużo bardziej niekorzystny dla Polski. Z wyjątkiem przegranej bitwy o 24-miesięczny okres delegowania, najbardziej protekcjonistyczne zapisy zostały usunięte. Biorąc pod uwagę, że prezydent Francji Emmanuel Macron postawił na 12 miesięcy całą swoją polityczną karierę, a w ostatecznym tekście umieszczono je w kontekście korzystnie ujętej wąskiej definicji zastępowania, nie można ocenić tego jednoznacznie jako sukcesu Macrona i porażki mniej zamożnych państw członkowskich” – podsumowuje Schwarz.

Przyznaje jednak, że patrząc na dyrektywę całościowo, jest ona oczywiście przegraną Europy Środkowej i wyrazem zachodnioeuropejskiego protekcjonizmu. "Jeśli na wewnętrznym rynku UE będzie tak, że bogaci będą biedniejszym narzucać korzystne dla siebie zasady konkurowania, to nie będzie to służyć europejskiej integracji i konkurencyjności europejskiej gospodarki. Moim zdaniem to właśnie ta świadomość spowodowała, że na ostatniej prostej wycofano się z części protekcjonistycznych zapisów" - zaznaczył.

Nowe przepisy zaczną być stosowane dwa lata po wejściu w życie nowej dyrektywy. Biorąc pod uwagę, że głosowanie nad nowelizacją w Radzie przewidziano na 21 czerwca 2018 i również w czerwcu prawdopodobnie odbędzie się głosowanie w PE, kraje będą musiały ją stosować od lipca lub sierpnia 2020 r.

Obecne przepisy wymagają, by pracownik delegowany otrzymywał przynajmniej pensję minimalną kraju przyjmującego, ale wszystkie składki socjalne odprowadzał w państwie, które go wysyła. Propozycja zmiany przepisów w tej sprawie przewiduje wypłatę wynagrodzenia na takich samych zasadach, jak w przypadku pracownika lokalnego. Propozycję tę przedstawiła KE w marcu 2016 roku.

Komisja podkreśliła, że nowa dyrektywa jest wyrazem poparcia dla nadrzędnej zasady Komisji – równego wynagrodzenia za tę samą pracę w tym samym miejscu pracy. Część krajów UE, w tym Polska, argumentowała, że za dążeniem do nowelizacji dyrektywy stoi w rzeczywistości protekcjonizm gospodarczy krajów Europy Zachodniej.

Pracownik delegowany jest czasowo wysyłany przez pracodawcę w celu wykonania usługi w innym państwie członkowskim UE. W 2016 roku w UE było 2,3 mln delegowanych pracowników.

>>> Czytaj też: W Braniewie pracy nie ma 23 proc. mieszkańców. A firmy i tak muszą zatrudniać Ukraińców