93 proc. Polaków negatywnie ocenia naszą publiczną służbę zdrowia, ale nie chciałaby do niej dopłacać. Ponad połowa jest przeciwna zwiększeniu składki.
To wyniki raportu Fundacji My Pacjenci przygotowanego we współpracy z Naczelną Izbą Lekarską oraz Naczelna Radą Pielęgniarek i Położnych. Co trzeci z 1,3 tys. respondentów w ostatnim roku wydał na prywatne wizyty i badania ponad 1000 zł, a co czwarty – od 500 do 1000 zł. Jednak na pytanie, czy są oni za podniesieniem składki zdrowotnej, twierdząco odpowiedziało jedynie 22 proc. ankietowanych. O wiele więcej, bo 41 proc., zgodziłoby się na dopłaty.
Na poziomie deklaratywnym badani przekonywali, że byliby skłonni dopłacać kwoty do 50 zł za wizytę u specjalisty czy do 10 zł za wizytę u lekarza rodzinnego, dzień pobytu w szpitalu czy badania diagnostyczne. Jednak najchętniej wskazywanym rozwiązaniem jest szukanie pieniędzy w istniejącym już budżecie, czyli zmniejszenie wydatków na inne sektory i skierowanie ich na zdrowie. Za takim działaniem opowiedziała się połowa badanych. W pierwszej kolejności wskazywali, że można by ograniczyć dotacje dla górnictwa (73 proc.), wydatki na administrację lokalną (59 proc.) oraz wojsko (40 proc.).
Autorzy raportu zwracają uwagę na paradoks. Jesteśmy gotowi, by dokładać do służby zdrowia z własnego portfela, ale wolimy płacić bezpośrednio wybranemu lekarzowi lub placówce niż korzystać z pośrednictwa instytucji. – Świadczy to o braku zaufania do publicznej ochrony zdrowia i braku wiary, że wyższe składki przełożą się na polepszenie dostępu do opieki zdrowotnej – uważa Jakub Szulc, ekspert EY ds. ochrony zdrowia. Jego zdaniem panuje przekonanie, że problem nie polega jedynie na braku funduszy, ale również na tym, że państwo źle zarządza systemem. Dlatego Polacy wolą sami decydować, na co wydają pieniądze.
– Nie ufamy też dodatkowym ubezpieczeniom, bo nasze zaufanie podkopały doświadczenia z ubezpieczeniami majątkowymi i komunikacyjnymi, a na to nałożyła się przewlekła niesprawiedliwość społeczna w zakresie ubezpieczenia na zdrowie rolników. Ufamy, że mimo wysokiej skali współpłacenia sami najlepiej zagospodarujemy środki na zdrowie. Nie bardzo widzę, jakie jeszcze propozycje zmian w ochronie zdrowia mogliby nam zaproponować rządzący – mówi prezes Fundacji My Pacjenci Ewa Borek.
Reklama
I dodaje, że serwowano nam wszystkie możliwe kierunki reform w ochronie zdrowia. Od szpitali działających na zasadach biznesowych do takich finansowanych z budżetu. Żadna z reform nie przełożyła się na to, co najbardziej doskwiera Polakom, czyli długie kolejki do lekarzy specjalistów oraz wysokie koszty świadczeń w systemie prywatnym, który jest jedyną alternatywą. Jej zdaniem liczne nieskuteczne zmiany spowodowały, że nie wierzymy, że administracja potrafi zapewnić ochronie zdrowia „dobrą zmianę”.
O zagubieniu pacjentów mogą świadczyć też inne wyniki. Respondenci z jednej strony rozumieją, że niektóre grupy należy objąć szczególną opieką, na przykład dzieci (68 proc.) czy pacjentów onkologicznych (64 proc.). Z drugiej jednak chcieliby mieć możliwość rezygnacji z opłacania składek na system publiczny (61 proc.), a ponad połowa opowiada się za komercjalizacją służby zdrowia (55 proc.). Przeważająca większość deklaruje, że wysoko ceni swobodny wybór lekarzy, a w praktyce większość kieruje się w swoich wyborach tak pragmatycznymi przesłankami, jak łatwość dotarcia na wizytę (56 proc.) czy odległość od miejsca zamieszkania (55 proc.).
Jak sprostać oczekiwaniom pacjentów? – Budując przejrzysty system i zapewniając wiarygodne informacje na temat jakości i bezpieczeństwa świadczeń – twierdzą autorzy raportu. Resort zdrowia przekonuje, że jest otwarty na propozycje zmian i zapowiada publiczną debatę na ten temat. Zdaniem ekspertów są na to szanse jedynie wtedy, gdy będzie ona organizowana z intencją wdrożenia ustalonych postulatów. Tymczasem – jak mówi Ewa Borek – wiele wskazuje na to, że debata jest elementem gry na czas.

>>> Czytaj też: Znów zasypie nas węgiel z Rosji? Możliwe, że padnie rekord importu surowca