Barnes-Dacey zajmuje się w ECFR polityką bliskowschodnią ze szczególnym uwzględnieniem Syrii, a w przeszłości był m.in. dziennikarzem "Wall Street Journal" i pracował jako konsultant ds. ryzyka politycznego.

W rozmowie z PAP podkreślił, że sobotnie naloty USA, Wielkiej Brytanii i Francji "były raczej symbolicznym gestem niż próbą zrobienia czegoś znaczącego". "Brak szerszej strategii wobec Syrii i obawa o sprowokowanie eskalacji z Rosją (sojuszniczką reżimu Baszara el-Asada - PAP) sprawia, że jesteśmy w sytuacji, w której naprawdę niewiele da się osiągnąć" - zaznaczył.

"Nie wydaje mi się, by Rosjanie chcieli konfliktu na większą skalę lub zaangażowania w wojnę z Zachodem o Syrię, ale jest jasne, że bardzo ostra reakcja Rosji na zapowiedź zachodniej interwencji doprowadziła do ograniczenia skali uderzenia" - powiedział analityk. Jak dodał, "fakt, że uderzono jedynie w trzy cele (...), wynikał niemal w całości z obawy o eskalację".

Barnes-Dacey ocenił jako prawdopodobne, że "szybko wrócimy do sytuacji sprzed bombardowania".

Reklama

"Amerykanie, Brytyjczycy i Francuzi jasno powiedzieli, że nie chcą interwencji na większą skalę i chodziło im wyłącznie o (zareagowanie na) użycie broni chemicznej (przez syryjski reżim - PAP). To zostanie odebrane bardziej jako uderzenie Asada po łapach, ale nie coś głębszego i możliwe, że wkrótce ponownie zacznie on testować cierpliwość Zachodu" - powiedział ekspert.

Rozmówca PAP podkreślił, że każda istotna próba wpłynięcia na sytuację w Syrii i całkowitego odejścia od broni chemicznej zależy od zakończenia w Syrii wojny domowej, co - jak ostrzegł - "jest coraz trudniejsze, biorąc pod uwagę zwycięstwa odnoszone przez Asada dzięki wsparciu Rosji i Iranu".

Pytany, czy inne kraje europejskie, w tym Polska, mogą być brane pod uwagę jako potencjalni uczestnicy kolejnych interwencji w Syrii, Barnes-Dacey ocenił, że "zarówno Francja, jak i Wielka Brytania chcą być jedynymi (krajami) u boku (prezydenta USA) Donalda Trumpa, pokazując (w ten sposób), że są jego specjalnymi partnerami w Europie" i nie będą nalegały na zaangażowanie innych państw. "To ma znacznie więcej wspólnego z polityką krajową niż sytuacją w Syrii" - dodał.

Komentując tweet Trumpa o "misji wypełnionej", opublikowany po ataku w Syrii, Barnes-Dacey ocenił, że świadczy to o "fundamentalnym problemie z tą interwencją".

"Dla prezydenta Trumpa głównym celem była demonstracja siły, a nie rozpoczęcie realnego, poważnego procesu pozbawienia reżimu Asada broni chemicznej lub zmiany władzy w Syrii. Z jego zawężonej perspektywy, w której chodzi głównie o prężenie muskułów na potrzeby krajowe i pokazanie, że jest silnym liderem, faktycznie mogła mu się udać realizacja celów tej misji" - powiedział ekspert.

Połączone siły amerykańskie, brytyjskie i francuskie, przeprowadziły nad ranem w sobotę serię nalotów w Syrii w ramach akcji odwetowej za użycie broni chemicznej 7 kwietnia w Dumie we Wschodniej Gucie, na wschód od Damaszku. O atak ten kraje zachodnie oskarżają siły syryjskiego reżimu. Siły zbrojne USA poinformowały, że celem bombardowań był wojskowy ośrodek naukowo-badawczy w Damaszku, zajmujący się technologią broni chemicznej, oraz składy znajdujące się na zachód od miasta Hims.

Z Londynu Jakub Krupa (PAP)