Pewnie znacie dobrze tę publicystyczną formułę: państwo z dykty. Wyświechtana, ale wciąż, rok po roku, świetnie opisuje naszą państwowość. Niby rządzimy się sami, niby demokratycznie, niby zbudowaliśmy instytucje, mamy kodeksy, regulacje i szczegółowe wytyczne, ale gdy zdarza się nam awaryjna sytuacja, w której nasze państwo powinno zadziałać, okazuje się, że to tylko teoria. Wytyczne są, ale nikt nie przećwiczył ich w praktyce.
ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
Instytucje mają szczegółowo rozpisane kroki, ale nie mogą ich realizować, bo akurat wolne i ustawodawca nie wziął pod uwagę, że katastrofy zdarzają się także w niedziele czy święta. Z zewnątrz państwo wygląda normalnie, ściany z dykty są równe, z daleka wyglądają solidnie, ale wystarczy lekki podmuch, by złożyły się jak domek z kart.
Nie, nie o Smoleńsk tym razem chodzi, choć to akurat był najtragiczniejszy objaw naszej państwowej niemocy. Nie tylko państwo mamy z dykty, także nasz naród pod ten opis podpada. Stoimy pod biało-czerwoną flagą, śpiewamy hymn i udajemy, że jesteśmy wspólnotą. A jak przychodzi co do czego, to plujemy na siebie i wyzywamy od zdrajców, bo ani nam wspólnota w głowie, ani wartości, a jedyne, co nam poprawia samopoczucie, to klęska nieprzyjaciela. Bez łączących nas związków, bez przepracowanej historii, bez wspólnej tradycji i wizji przyszłości, prężymy muskuły, a gdy ktoś nam za bardzo bruździ, denerwuje niepomiernie albo po ludzku wkurza samą swoją obecnością, przylepiamy mu emblemat „radykał” i z czystym sumieniem wyłączamy z dyskusji.
Reklama

CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP