Ogromna większość ludzi na świecie nie ma różnych rzeczy. Prywatnego samolotu. Posiadłości w Mar-a-Lago. Ładnego mieszkania w dobrej dzielnicy. Stałej pracy. Markowych ubrań. Porządnej edukacji. Dostępu do internetu. Wspólnoty. Sensu życia. Domu. Wolności. Sprawczości. Pokoju. Leków na malarię. Kończyn. Jedzenia. Wody. Szans na przetrwanie pierwszych miesięcy po urodzeniu.
Globalnie rzecz ujmując, to właśnie brak, uporczywy, męczący i często śmiertelny brak, definiuje kondycję ludzką. Tak jest w krajach kiedyś zwanych Trzecim Światem – ale także i u nas, w miejscach całkiem nieźle dających sobie radę. Nawet mieszkańcy Warszawy mają poczucie braku – rzadziej wody, częściej stabilności sytuacji życiowej, poczucia bezpieczeństwa, wolnego czasu, nadziei. Rosnące nierówności w bogatszych społeczeństwach uwypuklają wszelkie braki – wystarczy spojrzeć w górę społecznej drabiny, żeby wyraźniej dojrzeć, czego brakuje na dole, i zacząć każdy brak odczuwać bardziej dotkliwie, bo oglądamy go przez pryzmat niesprawiedliwości.
A więc brak, brak jest wszędzie, także u nas. Tymczasem w ramach wrednego psikusa, który płatają nam psychologia ludzka do spółki z kapitalizmem, naszą drugą największą zmorą w zachodnich społeczeństwach stał się nadmiar. Borykając się z brakiem, wpadamy w szpony nadmiaru, który atakuje nas ścichapęk i równolegle z brakiem odbiera nam dobre życie. O ile jednak brak ma wmontowany w siebie mechanizm ucieczki (pozbyć się go, mieć, wreszcie mieć! – krzyczy dusza), o tyle nadmiar takowego nie ma. I dlatego wciąga nas w siebie podstępnie jak złowieszcze bagno z mlecznej czekolady – trudno się skoncentrować na tym, że się tonie, gdy człowiek jest pochłonięty zjadaniem tego, co go wciąga.

Treść całego artykułu będzie można przeczytać w piątkowym, weekendowym wydaniu DGP.

>>> Polecamy: Polska oazą spokoju. Im wyższe wykształcenie, tym lepsze zdrowie psychiczne

Reklama