Państwa i miasta ubiegające się o imprezy światowej rangi rozpoczynają od lobbyingu. Do wewnątrz używają argumentów finansowych i godnościowych, na zewnątrz prezentują się natomiast jak panienka szukająca zamążpójścia.

W państwach autorytarnych takich jak Rosja, Chiny, czy Katar argumenty zastępuje siła połączona z kaprysem władzy, woluntaryzmem i propagandą. Niemal wszędzie indziej w tle organizacji olbrzymich turniejów sportowych jest jakaś rywalizacja polityczna i walka o głosy mało refleksyjnej większości wyborczej. Na swoim postawią ci, którzy bajerują umiejętniej.

W wolnym świecie o zgodę własnych obywateli na podjęcie globalnego wyzwania sportowego jest jednak coraz trudniej. U nas przekonały się o tym władze Krakowa, które po przegranym referendum musiały zarzucić pomysł współorganizacji w tym mieście olimpiady zimowej 2022 r. Pięć lat temu szacowano, że koszty inwestycyjne i operacyjne przedsięwzięcia wyniosłyby 21 mld zł. Do tego 200 milionów kosztów starań o przyznanie imprezy miastu.

Wprawdzie takie porównania są nieuprawnione, bowiem nie chodzi o rozdysponowanie istniejących, materialnych pieniędzy i decyzję albo olimpiada, albo coś innego, ale warto podkreślić skalę potencjalnego wysiłku finansowego. Za dwadzieścia miliardów złotych można byłoby uwolnić Kraków od smogu w efekcie tzw. termomodernizacji. Za takie pieniądze można byłoby też przeprowadzić tunele tramwajowego pre-metra pod historyczną częścią miasta. Krakowianie powiedzieli Olimpiadzie nie! i ustrzegli się katastrofalnego długu, ale smog i korki jak mieli, tak mają, bo i bez olimpiady nasza kołdra jest za krótka.

Reklama

Krakusy to jednak szczególna nacja. Nie do końca wiadomo, czy kierowali się centusiostwem, czy innym rodzajem chytrości, a może byli przeciw, bo tak mają. W każdym razie zabrakło im entuzjazmu mieszkańców Soweto, którzy na wieść o przyznaniu RPA organizacji piłkarskich mistrzostw świata wrzeszczeli w maju 2004 roku: „Witamy cię Kaso” (The money is coming).

Bez wirtuozów excela ani rusz

Większość obywateli państw nie zawraca sobie oczywiście głowy kosztami, długiem publicznym, stopą zwrotu i korzyściami długofalowymi, bo to pojęcia z innego, pozaosobistego wymiaru, w którym żyją. I tak przekonać trzeba wszakże tę małą część społeczeństwa, która jest języczkiem u wagi i czyni różnicę. Na tym etapie najważniejszy jest excel i nieoceniona elastyczność tego narzędzia.

Uzasadnić da się prawie wszystko, zwłaszcza że rozliczenia finansowe (i polityczne) zaczną się po wielu latach, a władze inicjujące wielką imprezę bawić już będą zapewne na kartach historii. Na czele listy „nieocenionych” korzyści wybity zostanie dobroczynny wpływ drogich inwestycji w infrastrukturę (stadiony, transport wszelkich rodzajów, komunikacja, hotele i inne noclegi, bezpieczeństwo i setki mniejszych tytułów) oraz efektywne wykorzystanie nowych budowli przez długie lata po skończonej imprezie.

Kolejna grupa eksponowanych pożytków z przyszłej organizacji mistrzostw to wpływy gospodarzy z wydatków do poniesienia przez kibiców i turystów: na bilety kolejowe i lotnicze, noclegi, jedzenie, okazyjne zakupy pamiątek i ubiorów, opłaty autostradowe, na podatki i akcyzę, a już szczególnie na napitki.

Kalkulowanie przychodów operacyjnych wydaje się wiedzą tajemną, ale w gruncie rzeczy jest zadaniem prozaicznym: bierzesz pojemności stadionów, dodajesz gości, którzy przyjadą dla samej atmosfery lub zadowolą się obecnością w tzw. fan-zonach, wstawiasz do arkusza liczbę dni trwania turnieju, dobierasz wagi atrakcyjności poszczególnych meczów lub innych wydarzeń sportowych wpływającej na frekwencję i mnożysz to wszystko przez średnią stawkę całkowitych (hipotetycznych) wydatków przeciętnego kibica. Rosjanie założyli podobno, że statystyczny kibic zagraniczny goszczący na obecnym „Czempionatie Mira po Futbołu” wyda 10,5 tys. euro. Może się to sprawdzi, ale zazwyczaj, przychody rosną w arkuszu szybciej niż pieczarki na końskim łajnie.

Kłopot z capexem (inwestycje kapitałowe, czyli nakłady na środki trwałe) rozwiązujesz we współpracy ze spolegliwym i szczodrobliwym rządem, który coś wyskrobie w corocznych budżetach, a resztę dopożyczy w kraju i na świecie w nadziei błyskawicznego zwrotu z naddatkiem, o czym próbują przekonać tak właśnie przygotowane prezentacje i tabele.

W obszarze niezbędnych inwestycji zaznacza się oczywista reguła wskazująca, że im państwo-gospodarz mistrzostw bogatsze, tym planowane i rzeczywiste nakłady, zwłaszcza budowlane, mniejsze. Czołówka państw rozwiniętych zbudowała większość tego co potrzeba już wcześniej i dostawiać musi tylko nieliczne dodatkowe klocki.

Według oficjalnych, a więc nie tak znowu wiarygodnych danych, Rosjanie wydali dotychczas na swój Mundial prawie 900 mld rubli, czyli ok. 12 mld euro wg dzisiejszego kursu. Dla porównania PKB Rosji za 2017 r. wyniósł w cenach bieżących nieco ponad 92 biliony rubli, a więc koszt organizacji mistrzostw to równowartość prawie 1 proc. rosyjskiego produktu brutto.

Cztery lata temu Brazylijczycy podliczyli, że ich Mundial kosztował równowartość 12,6 mld euro. RPA miała wydać na mistrzostwa 2010 r. 6 mld euro, a Niemcy na Weltmeisterschaft 2006 – jedynie 2,3 mld euro. Niemcy skalkulowali ponadto, że zarobili wówczas na czysto 300 mln euro.

Gospodarz mistrzostw głównie traci

Skrupulatni, rozważni i oszczędni Niemcy należą jednak do bardzo nielicznych wyjątków. Pod patronatem SAID Business School Uniwersytetu w Oksfordzie opublikowana została dwa lata temu praca (tzw. working paper) „O kosztach igrzysk i ich przekraczaniu” (Cost and Cost Overrun at the Games”. Autorzy (Bent Flyvbjerg, Allison Stewart, Alexander Budzier) podają, że wyliczony w cenach 2015 r. średni koszt letnich igrzysk olimpijskich zorganizowanych w minionym półwieczu wyniósł 5,2 mld dolarów. Dla igrzysk zimowych było to 3,1 mld dol. Najwięcej na letnią Olimpiadę 2012 w Londynie wydali Brytyjczycy -15 mld, a na zimową w Soczi 2014 Rosjanie – 21,9 mld dol. Dane te obejmują wyłącznie wydatki sportowe, jeszcze wyższe najczęściej koszty uzupełnianej przy okazji infrastruktury pozasportowej nie zostały uwzględnione.

Zawody olimpijskie odznaczają się najwyższymi przekroczeniami budżetowymi spośród tzw. mega-przedsięwzięć (drogowych, kolejowych, tunelowych, mostowych, czy wodnych – np. wielkie tamy). Przeciętna dla olimpiad wyniosła realnie 156 proc. przy czym w przeciwieństwie do innych mega-projektów nie było igrzysk bez przekroczenia zakładanych kosztów, a aż połowa (47 proc.) zawodów olimpijskich przewyższyła preliminarze o 100 proc. i więcej, czyli ponad dwukrotnie. Rekordowa była pod tym względem olimpiada w Montrealu 1976 – przekroczenie wyniosło 720 proc. Bardzo mocno przestrzelili również organizatorzy igrzysk w Barcelonie 1992 – 266 proc. Zaskakuje informacja, że nieco bardziej rozrzutni, mniej profesjonalni od Rosjan, gospodarzy zimowej olimpiady w Soczi 2014, byli Amerykanie (Lake Placid 1980). W pierwszym przypadku przekroczenie budżetu wyniosło 324 proc., a w drugim 289 proc.

Organizatorzy przyłapani na wyolbrzymianiu korzyści i zaniżaniu kosztów chwytają się trików i manipulacji. Jaskrawego przykładu dostarczyły władze Londynu. W mediach często przewija się nieprawdziwa wiadomość sprzed kilku lat, że igrzyska w stolicy W. Brytanii są dowodem na to, że organizacja gargantuicznych zawodów może przynieść nadwyżkę finansową. Może, ale w tym wypadku po szachrajstwie.

W 2005 r., w czasie rywalizacji o organizację igrzysk w Londynie przedstawiono projekt budżetu, który już po dwóch latach uznano za nierealny i musiał zostać podwojony. Po zakończeniu imprezy okazało się, że koszty były nieco mniejsze od podniesionego budżetu, więc zabrzmiały fanfary na sukces, który w istocie był porażką. Opinię publiczną odcięto po prostu od pamięci o oryginalnych liczbach.

Osławione korzyści długookresowe

Dowodzić można, i wielu tego próbuje, że zestawienie kosztów organizacji skonfrontowane z podliczeniem bieżących wpływów pomija różnorakie rzekomo korzyści długofalowe.

Podkreśla się na przykład, że stadiony, hale i pływalnie będą potem służyć zwykłym ludziom. Jednak staje się to tak bardzo rzadko i najczarniejszym chyba dowodem są zdewastowane i puste obiekty poolimpijskie w Atenach. Nie jest to przejaw marnotrawstwa, a skutek skali. Trening lub zawody młodzieży na stadionie na 60-70- tys. ludzi to koszty nie do udźwignięcia dla radnych i burmistrzów konfrontowanych codziennie z setkami krzyczących potrzeb wielkich miast i mieszkańców.

Greckie gazety informowały kilka lat temu, że 20 z 21 stadionów stoi pustych, wioska olimpijska niszczeje, a niedopracowane inwestycje drogowe, transportowe i inne infrastrukturalne nie spełniają oczekiwań.

Wielu badaczy skupiało się na domniemanym dobrym wpływie goszczenia wielkich zawodów na PKB. Warto jednak uwierzyć, że jest to wpływ tyle prawdziwy, co niepoliczalny. Ponadto, trzeba brać pod uwagę (a mało kto, to robi) hipotetyczne efekty wydatkowania miliardów na inne cele. Niecelowe jest więc poszukiwanie hipotetycznych skutków gospodarczych budowy stadionu za dwa miliardy dolarów, ponieważ po drugiej stronie byłyby nieznane i niemożliwe do określenia hipotetyczne skutki jego nie wzniesienia.

Do uwzględnienia są pytania zadane swego czasu przez profesora ekonomii Roberta Baade, wieloletniego coacha drużyny koszykówki z Wisconsin, byłego szefa The International Association of Sports Economics. W kontekście zagadnienia wielka impreza sportowa i wzrost gospodarczy Baade zwracał uwagę, że pracownicy zatrudnieni przy budowie nowego stadionu mieli zapewne jakąś pracę gdzieś indziej w kraju, więc jeśli ją opuścili, to jednostka PKB powstanie przy okazji tej budowy, ale gdzie indziej inna jednostka PKB nie powstanie. To samo z wpływem wynagrodzeń na konsumpcję. Zbrojarze, murarze i malarze zarabiali wcześniej, a jeśli przy stawianiu stadionu zostali przepłaceni to znaczy, że dla wyrównania rachunków inni, niedopłaceni murarze, snuć się będą przy budowie szpitala.

Z innej strony, ewentualny deficyt rąk do pracy wywołany niespodziewanym wzrostem popytu ze strony miasta-gospodarza jakichś igrzysk może doprowadzić do ogólnego wzrostu kosztów pracy. Wprawdzie byłaby to woda na młyn tzw. postępowej lewicy, ale jak to bywa z postępem umocowanym wyłącznie w „jedynie słusznych” przekonaniach, młyn stanąłby wkrótce z braku wody.

Po 1994 r. prof. Baade wespół z Victorem Mathesonem wyruszyli na poszukiwania potencjalnych dobroczynnych skutków ekonomicznych przeprowadzonych wówczas w USA piłkarskich mistrzostw świata. Nie doszukali się niczego takiego, a ich podejrzenia, że to mit potwierdzali później inni badacze, m.in. zespół kierowany przez Holgera Preussa z Uniwersytetu w Moguncji. Podzielana dziś przez znawców problemu konkluzja pary Baade- Matheson z 2016 r. brzmi, że „w większości przypadków igrzyska olimpijskie to dla potencjalnych miast-gospodarzy propozycja straty pieniędzy”.

W wielu przypadkach-najtrwalszym pokłosiem organizowania mistrzowskich wydarzeń sportowych jest równie mistrzowska korupcja. Sprzyjają jej wygórowane ambicje rządów wzniecających wśród mieszkańców kraju-gospodarza poczucie dumy, absolutnej konieczności spisania się na medal sprawności i gościnności, i wiele temu podobnych uczuć.

Dla równowagi przytoczę wnioski szwedzkiego ekonomisty i kruszyciela liczb Andreasa Hatzigeorgiu, który twierdzi po bardzo uważnej analizie („Can Sports Promote Exports? The Role of Soccer matches in International Trade”), że mecze międzypaństwowe mogą skutkować powstawaniem lub zwiększaniem zaufania we wzajemnych stosunkach biznesowych i prowadzić do wzrostu obrotów handlowych pary rywali boiskowych nawet o 19 proc., choć bodziec ten nie działa długo. Po meczu piłkarskim USA – Słowenia amerykański eksport do adriatyckiego Liliputa wzrósł dwukrotnie, ale impuls dawał o sobie znać jedynie przez dwa lata.

Sens igrzysk to radość i szczęście

Simon Kuper (brytyjski dziennikarz i pisarz) i prof. Stefan Szymanski (University of Michigan) są autorami wydanej także po polsku książki o ekonomicznych aspektach piłki nożnej pt. Soccernomics. Ich ciekawa i przekonująca teza brzmi, że sensem organizowania wielkich imprez sportowych jest radość i szczęście przeżywana przez mieszkańców miasta i kraju-gospodarza, o ile oczywiście zawody nie odbywają się wbrew ich woli.

Przywołują opinię brytyjskiego naukowca Richarda Layarda („Happiness: Lessons from a New Science”) wskazującego, że Amerykanie, Brytyjczycy i Japończycy nie czują się szczęśliwsi, chociaż przez minione pół wieku ich średnie dochody uległy więcej niż podwojeniu. Inny ekspert Ruut Veenhoven wyjaśnia to zgodnie z ogólnym odczuciem, że „gdy już przegoniliśmy w zamożności Nowaków, to nasz punkt odniesienia przesuwa się w stronę szastających forsą Kwiatkowskich i znowu czujemy się nieszczęśliwi”.

Stefan Szymanski w parze z Georgiosem Kavetsosem („National Wellbeing and International Sports Events”) konkludują po badaniach opartych na wynikach Eurobarometru i innych licznych analizach, że po wygranej własnej reprezentacji narody wcale nie mają się lepiej, natomiast poczucie szczęścia mieszkańców wzrasta po ugoszczeniu piłkarskiego Pucharu Świata. Bogaci Francuzi i Holendrzy musieliby dostać na rękę kilkaset dolarów miesięcznie więcej, żeby zanotować taki skok szczęścia jaki daje przeprowadzenie u siebie wielkich mistrzostw.

Statystyczny monsieur Dupont odczuwa z tego dwa razy więcej zadowolenia niż z uzyskanego dyplomu wyższej uczelni. Szczęśliwsze są osoby starsze i mniej wykształcone. Jeśli tak, to praca lobbystów przekonujących do wzięcia na siebie roli gospodarza jest łatwiejsza, bo dla starszych ważniejsze jest tu i teraz od gruszek na wierzbie w przyszłości, a ludzie z nizin edukacji i tak nie rozeznają się w finansowo-ekonomicznych konsekwencjach.

Radość i szczęście z mistrzostw mają jednak krótki termin przydatności. Szczęście zakumulowane w duszach po zorganizowaniu w danym kraju mistrzostw świata przemija po 2-4 latach, a dobroczynny efekt Euro zanika już po kilku miesiącach.

I dopiero teraz wiadomo zatem dlaczego ze szczęściem u nas w Polsce tylko jako tako.

Autor: Jan Cipiur, dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii.