Upalne lato 1991 r. było przełomowe dla chylącego się ku upadkowi Związku Radzieckiego. Kończyła się era uwielbianego na Zachodzie Michaiła Gorbaczowa, bo głasnost i pierestrojka nie zapełniły półek w sklepach, za to sprowokowały proces rozpadu imperium. Sowieckie czołgi wracały długimi kolumnami z Europy, Niemcy były już jednym krajem, od Polski do Bułgarii komuniści tracili władzę, a nowe rządy odwracały się od Kremla.
Choć Związek Radziecki jeszcze istniał, to już mocno trzeszczał. Litewska Socjalistyczna Republika Radziecka ogłosiła jednostronnie niepodległość w marcu 1990 r., a estońska nawet jeszcze wcześniej. Ale największym zmartwieniem Gorbaczowa była perspektywa utraty ZSRR. Były sekretarz generalny KPZR, a wówczas już prezydent Związku Radzieckiego, zdawał sobie sprawę, że niepodległość Ukrainy oznacza koniec ZSRR. I zarazem jego kariery politycznej.
W końcu lipca na ratunek Gorbaczowowi pospieszył George H.W. Bush, który wspólnie z małżonką spędził parę dni w podmoskiewskiej daczy sowieckiego prezydenta. W kordialnej atmosferze, popijając gruzińskie wino, prezydent USA dał wyraz swojemu przerażeniu wizją rozpadu ZSRR – w jego opinii mógł się powtórzyć wariant jugosłowiański. Bush obiecał więc pomoc – wsparcie integralności ZSRR i autorytetu samego Gorbaczowa.
Już 1 sierpnia doszło do historycznego wydarzenia – pierwszy raz w historii do Kijowa przyjechał prezydent USA, a jednym z punktów wizyty była jego przemowa w parlamencie – wówczas Radzie Najwyższej USRR. Gdy ulicami mknęła kawalkada z prezydencką limuzyną, witały ją amerykańskie flagi i wiwatujące tłumy. Ale byli też protestujący, bo Bush senior odmówił spotkania z liderami ruchu niepodległościowego. Jednak nawet oni nie spodziewali się, że prezydent Ameryki wezwie Ukraińców do wsparcia jedności ZSRR i dochowania wierności Gorbaczowowi. Bush nie przebierał w słowach: ruch niepodległościowy nazwał „samobójczym nacjonalizmem” oraz straszył Kijów widmem satrapy zastępującego rządy światłego Michaiła.
Reklama
>>> CAŁY TEKST W WEEKENDOWYM WYDANIU DGP