Do 2019 r. każda spółka publiczna z siedzibą w Kalifornii potrzebuje co najmniej jednej kobiety w zarządzie lub będzie musiała zapłacić grzywnę. Kalifornia stała się pierwszym stanem, które wymaga reprezentacji kobiet w zarządach spółek.

Do 2021 r. co najmniej dwie kobiety powinny zasiadać w pięcioosobowych zarządach, a trzy kobiety – w sześcioosobowych zarządach. Ustawa podpisana przez gubernatora Jerry’ego Browna, zanim zostanie wdrożona, musi jeszcze być skonsultowana w sądzie, jednak Brown oświadczył, że „nadszedł czas” na takie rozwiązania. Odwołał się przy tym do „ostatnich wydarzeń” w Waszyngtonie – przesłuchań oskarżonego o molestowanie Bretta Kavanaugha, który był nominowany do amerykańskiego Sądu Najwyższego.

„Biorąc pod uwagę wszystkie przywileje, z których korporacje korzystają od tak dawna, najwyższy czas, by w zarządach zasiadali ludzie, którzy stanowią więcej niż połowę populacji Ameryki” – powiedział Brown.

To bez wątpienia spore wyzwanie dla wielu firm. CALmatters, organizacja non-profit, informuje, że jedna czwarta spośród 445 spółek notowanych na giełdzie w Kalifornii nadal nie ma ani jednej kobiety w zarządach. W całym kraju kobiety zajmują jedynie 16 proc. wszystkich dostępnych miejsc w Russell 3000 – rejestrze 3 tysięcy największych amerykańskich spółek publicznych. Pod koniec 2017 r. w spisie znajdowało się 624 firm, w których nie było kobiet.

Kalifornia to pierwszy w USA stan, który zdecydował się na taką regulację. Podobne prawo obowiązuje już w Norwegii, Niemczech, Hiszpanii, Francji i we Włoszech. Choć wytyczne te bywają kontrowersyjne, istnieją dowody na to, że działają na korzyść nie tylko równouprawnienia, ale i samych firm.

Reklama

>>> Czytaj też: Gdzie pracuje współczesny proletariat? W platformach technologicznych [OPINIA]