Wubiegły poniedziałek włoski wicepremier i szef Ruchu Pięciu Gwiazd Luigi Di Maio powiedział, że niektóre instytucje Unii Europejskiej swoimi komentarzami kreują rynkowy terroryzm. Chodziło mu o to, że włoskie obligacje rządowe wyraźnie tracą na wartości, gdy tylko ważny przedstawiciel UE skrytykuje projekt włoskiego budżetu. A to dla Rzymu poważny problem, który oznacza, że w przyszłości Włochy będą musiały więcej płacić za pieniądze pożyczane na rynku po to, aby pokryć deficyt budżetowy. A że akurat planują zwiększenie tego deficytu, to notowania obligacji są w tym kontekście kluczowe.
Według Di Maio, a także według jego politycznego partnera, wicepremiera Matteo Salviniego (lidera Ligi Północnej), Komisja Europejska celowo straszy inwestorów, aby ci sprzedawali włoskie obligacje, wywołując spadek ich cen. Miałoby to służyć wywieraniu presji na rząd, który nie ma zamiaru się ugiąć.
Można to uznać za postawę klasycznie populistyczną, ale Di Maio z Salvinim w tej sprawie akurat mogą mieć rację. Komisja Europejska bardzo nie chce, aby Włosi prowadzili politykę gospodarczą opartą na wysokim deficycie budżetowym. Skoro rozmowy nie przynoszą efektu, a Włosi nie zamierzają przestrzegać unijnych przepisów, Bruksela zapewne czuje, że jej próby wywarcia presji na Rzym są usprawiedliwione. Jeśli Jean-Claude Juncker, szef KE, publicznie porównuje dzisiejsze Włochy do sytuacji w Grecji sprzed kilku lat, to nie robi tego przypadkiem i zdaje sobie sprawę, jak na takie słowa zareagują rynki finansowe. Inną sprawą jest to, że riposty Salviniego i Di Maio wcale tych rynków nie uspokajają – wręcz przeciwnie, dodatkowo podgrzewają atmosferę.
Obie strony sporu są świadome, że plany nowego włoskiego rządu mogą zmienić to, jak będzie wyglądać Unia Europejska i to niezależnie od tego, co z tych planów wyniknie. Zarówno w przypadku sukcesu włoskich populistów, jak i ich porażki konsekwencje mogą być poważne.
Reklama
Treść całego artykułu można przeczytać w piątkowym wydaniu DGP.