O podatki spieramy się w nieskończoność, a wnioski są niemal zawsze takie same: istotna zmiana na mądrzejsze jest niemożliwa. Ludzie wierzyć jednak powinni, że niemożliwe da się osiągnąć. Na zachętę przykład utopii podatkowej mającej się nieźle już od ponad 100 lat.

W Polsce słyszała o nim najpewniej tylko garstka. Sam dowiedziałem się o nim, przypadkiem, dopiero tego lata. Henry George (1839-1897) też miał na pieńku z podatkami, tyle że on gardłował w ich sprawie w XIX-wiecznej Ameryce. Pisał i mówił, mówił i pisał, aż słowo stało się ciałem, choć tego już nie dożył.

PR za życia i pośmiertny miał Henry George znakomity. Wychwalał go prezydent Woodrow Wilson (ten z żoliborskiego placu, który zażądał sto lat temu niepodległości dla Polski) oraz jego znacznie późniejszy następca gen. Dwight Eisenhower. Po naszej stronie Atlantyku był za nim Winston Churchill, choć wtedy jeszcze nie premier i mąż stanu, a także Lew Tołstoj i Albert Einstein. Admirowali go również w Azji. Wśród jego piewców był tam przede wszystkim Sun Jat-sen –chiński przywódca z przełomu XIX i XX wieku, podwójny bohater współczesnej polityki historycznej Chin, wychwalany zarówno w komunistycznym Pekinie, jak i w Tajpej na Tajwanie.

Tych wielkich ludzi, jak również cały legion wielu innych, znanych i sławnych, choć nie w Polsce, uwiódł Henry George zdroworozsądkowym rozumowaniem w sprawie nierówności i podatków, u którego podstaw leżała kwestia własności i wartości ziemi. Był dziennikarzem i ekonomistą. Jego książka z 1879 r. o postępie i biedzie („Progress and Poverty”) sprzedała się wtedy (sic) na świecie w milionach egzemplarzy.

Reklama

Prywatna własność ziemi była w jego osądzie nienaruszalna, ale uważał jednocześnie, że właściciele powinni dzielić się pożytkami wynikającymi z tej własności. Zasadnicza korzyść z władania gruntami to tzw. renta, czyli wszelka nadwyżka ponad tzw. zarobek transferowy. Zarobek transferowy musi być osiągnięty, żeby czynnik produkcji, w tym przypadku ziemia, nie został przeniesiony (wytransferowany) do innego zastosowania, np. poprzez przeznaczenie dotychczasowego gruntu rolnego pod zabudowę.

Brzmi zawile, jak wszystkie naukowe definicje, lecz w przypadku ziemi sprowadza się do dobrego (wysoka renta) lub złego (niska renta) położenia danych pól, czy działek oraz do wzrostu renty wraz ze wzrostem popytu na ziemię.

Zabrać rentę, będzie słuszniej

W koncepcji George’a właściciele gruntu otrzymali kiedyś od społeczeństwa przywilej posiadania ziemi i korzystania z renty, więc społeczeństwu należy się za to rekompensata. Uznał, że najlepszą jej formą będą pieniądze, najpierw pobierane od właścicieli ziemi w podatku, a następnie wypłacane danej społeczności. Wysokość daniny miała być bliska wartości corocznej renty gruntowej, obliczanej nie przez rząd z jego interesami i interesikami partyjno-politycznymi, a na podstawie rynkowej wyceny każdej działki.

Kluczem do zrozumienia konceptu jest fraza, że „od wartości renty przekazywanej na cele publiczne odliczana być musiała wartość ulepszeń”. Takim „ulepszeniem” był budynek wzniesiony na gruncie, dom, fabryka, plony z uprawy, lub dochody z hodowli zwierząt itp. Właściciel ziemi płacił na rzecz społeczności rentę z posiadania ziemi, ale nie dzielił się korzyściami z tego co zostało na niej wzniesione lub z tego, co dzięki niej wyprodukował. Za ziemię bez wartości, np. za taką bez żadnego dojazdu, nie płaciło się nic, ale nie zwalniało od płatności, jeśli parcela miała wartość, lecz leżała odłogiem.

George argumentował, że opodatkowanie samej ziemi plus jej zasobów kopalnych, bez tego co na niej stoi i bez tego co rodzi użytkowana rolniczo, będzie bodźcem do lepszego jej używania: budowy na niej wyższych domów, wydajniejszych fabryk itd., a tym samym do zmniejszania kosztów.

Takie podejście miało mieć dobroczynne skutki ekonomiczno-gospodarcze: zniechęcało do spekulacji, bowiem trzymanie pustych działek stawało się nieopłacalne, zachęcało do efektywnego wykorzystywania zasobów, było także impulsem do intensyfikacji działalności gospodarczej, wzrostu płac i wydajności. Na końcu ścieżki, wskutek prosperity gospodarczej, wartość użytkowa ziemi stawała się wyższa od jej wyjściowej wartości spekulacyjnej. Powstającej różnicy nie zagarniali jednak osobnicy niewnoszący niczego do rozwoju gospodarczego, lecz trafiała ona na cele publiczne, zastępując podatki nakładane na kapitał i pracę.

Szczególnie atrakcyjnie brzmiało tych kilka ostatnich słów. Podstawowym warunkiem rozwoju jest bowiem dostęp do kapitału i pracy, których nie ma z reguły w danym miejscu w nadmiarze, a więc podatkowe ograniczanie dostępu do nich stoi w całkowitej sprzeczności z ambicjami rodzaju ludzkiego.

Fairhope Single Tax

Fairhope leży na samym południu Alabamy nad zatoką Mobile. Wielu twierdzi, że to jedno z najbardziej urokliwych miasteczek w całych Stanach. Jeśli im uwierzyć, to decydująca w tym zasługa Henry George’a oraz 24 mieszkańców Des Moines w Iowa, którzy w 1894 r. ruszyli na południe, aby właśnie w Fairhope wypróbować jego idee w praktyce. Przedtem byli tylko członkami klubu dyskutującego nad pracami swego mentora, ale rozmów było im za mało i postanowili sprawdzić, czy działa, to o czym on pisze.

Kupili w Fairhope sporo ziemi i założyli instytucję nazwaną 10 lat później Fairhope Single Tax Corporation (FSTC), czyli Korporacją Jedynego Podatku w Fairhope. Na co dzień używano bardziej swojskiej nazwy: Kolonia (The Colony), która nawiązywała zapewne do wizji, determinacji i odwagi pierwszych europejskich kolonistów przybywających w XVII wieku do Ameryki Północnej.

Henry George nigdy nie autoryzował działań „kolonistów”, odrzucił też wszystkie zaproszenia do odwiedzin w Fairhope. Powodowała nim pryncypialność: jego single tax był pomyślany do zastosowania w całych Stanach, a Kolonia była ledwo dostrzegalnym punkcikiem na mapie. Ponadto, a prawdopodobnie przede wszystkim, chodziło o to, że wg George’a własność ziemi miała pozostawać w rękach indywidualnych, prywatnych właścicieli, a ze względów praktycznych, „koloniści” kupili ją na dobro instytucji, czyli późniejszej FSTC.

Silnym, chociaż nie zabójczym ciosem dla zasad Kolonii było wprowadzenie federalnego podatku dochodowego. W latach 30. przyszedł Wielki Kryzys, dużo dzierżawców nie było w stanie płacić single tax na rzecz FSTC, więc korporacja rozluźniła zasady wyceny nieruchomości oraz egzekwowania podatku. Za sukces FSTC poczytuje sobie natomiast obronę mieszkańców Fairhope przed podatkiem sprzedażowym, zastąpionym w Europie przez VAT.

Dziś utopia ma się ciągle nieźle

Dzisiaj Fairhope Single Tax Corporation posiada ok. 4500 akrów (ok. 1800 hektarów) w samym centrum miasta i na jego obrzeżach. Dzierżawi swój zasób ok. 1300 właścicielom domów, przedsiębiorstw i farm. Najemcy płacą dzierżawcy jeden coroczny podatek. Od lat, w związku z wymaganiami prawa federalnego i stanowego ten „single tax” oparty jest nie tylko na wartości ziemi, ale także na wartości tzw. ulepszeń, czyli zabudowy. Stoi to w zupełnej sprzeczności z ideą Henry George’a, który wyłączał „ulepszenia”, ale też utopie rzadko w ogóle trwały dłużej niż parę lat, a już nigdy w pierwotnie zamyślonym kształcie.

Doroczne wpływy z single tax są skromne i wynoszą obecnie 4 – 5 mln dolarów. Lwią część FSTC przekazuje dalej na pokrycie stanowych i lokalnych podatków od nieruchomości, a więc dzierżawcy uwolnieni są od uciążliwości związanych z regulowaniem tych zobowiązań. Pewna część wpływów z single tax (ok. pół miliona dolarów rocznie) idzie na różne wydatki publiczne: na wodę, drogi, energię elektryczną, szkoły i parki oraz inne urządzenia i obiekty służące mieszkańcom. Na te cele przeznaczana jest teraz opłata członkowska zwana tradycyjnie Demonstration Fee, bowiem kiedyś uzasadniano jej pobieranie kosztami niezbędnego instruktażu dla przyszłych członków FSTC.

Współczesną wysokość „jedynego podatku” z Fairhope obrazuje przykład podany przez FSTC. Jeśli wartość dzierżawionej działki i postawionego na niej domu oszacowana została na łącznie 200 000 dolarów, w tym wartość domu – na 150 000 dolarów, to podatek od „ulepszeń” (dom) wynosi 860 dolarów, od ziemi 215 dolarów, opłata administracyjna – 105 dolarów i opłata członkowska (Demonstration Fee), niezmienna od 1894 r. – 100 dolarów, razem za jeden rok 1280 dolarów. Można wytrzymać, zwłaszcza że mediana rocznych dochodów wynosi w Fairhope aż ok. 61 tysięcy dolarów.

W latach 30. XX wieku na całym świecie funkcjonowało co najmniej 20 społeczności single tax, w tym kilka w USA. Do dzisiaj przetrwały trzy: Fairhope, Arden w Delaware i trafnie nazwana, maleńka (85 rodzin) Free Acres w New Jersey.

Jakie nauki pobrać można na przykładzie idei single tax Henry George’a?

Wbrew pozorom, ładunek inspiracji może być całkiem spory, trzeba tylko umieć się uczyć i chcieć. Przede wszystkim, rozwiązanie było utopijne, bo nie brało pod uwagę tysięcy różnych interesów związanych z podatkami, w tym rosnącej siły i władzy państwa, nawet w tak wolnym kraju jak Ameryka. Idei George’a nie należy zatem traktować dosłownie, bo nie te realia i zupełnie inny etap rozwoju, w którym dobra ziemskie tracą na znaczeniu w porównaniu z dostępem do coraz to doskonalszych technologii.

Niechby tylko było porządniej

Przykład single tax uświadamia, że bez ustanku, każdego dnia, bez popadania w zniechęcenie z powodu głuchoty ustawodawców, powtarzać trzeba postulat ustanawiania nie tyle prostych podatków (bo jak to zdefiniować), co podatków uporządkowanych, pisanych, gdzie się tylko da, bardziej językiem codziennym niż formalnym, niepoddających się biegunowym interpretacjom. Zaniechanie tego wysiłku sprawi, że z czasem będzie jeszcze gorzej.

W 1913 r. przepisy wprowadzanego wówczas w USA federalnego podatku dochodowego liczyły 400 stron. W 2014 r. ich objętość wynosiła niemal 75 tys. stron. Dane dotyczące objętości zebrane przez Wolters Kluwer są kontestowane, bowiem wydawnictwo uwzględniło nie tylko tekst ustawy, ale również wszelkie przepisy około ustawowe i wyroki sądów w sprawach podatkowych, ustalające wiążące interpretacje. Puryści twierdzą zatem, że przepisy nie spuchły w Stanach przez stulecie 187 razy, a 6,5 razy, tj. do 2600 stron. Ronią nad tą „manipulacją” krokodyle łzy, tak jakby opanowanie na wyrywki trzech tomów po 900 stron każdy starczało do usuwania wątpliwości i w ogóle było kaszką z mlekiem.

W Polsce jest nie lepiej. Wg kancelarii Grant Thornton, w końcu 2016 r. na polski system podatkowy składało się 11 ustaw i 292 rozporządzenia. Wszystkie razem liczyły 5789 stron maszynopisu, w tym ustawy 1518 stron. Zmorą jest zmienność prawa. Od chwili powstania po 1989 r. dokonano 139 nowelizacji ustaw PIT, CIT i VAT, a w samym 2016 r. weszło w życie prawie 1800 stron nowych i zmienionych przepisów.

Marzenia o przepisach podatkowych zawartych w jednym kilkusetstronicowym tomie, a do tego oficjalne suplementy opracowane przez mistrzów zrozumiałego słowa, zawierające wszelkie niezbędne wyjaśnienia, są dziś niespełnialne, ale czyż równie infantylnie nie brzmiały kiedyś pomysły podróży na księżyc?

Warto też pochylić głowy nad rozwijaniem wdrażanego już w Polsce rozwiązania wyliczania zobowiązań podatkowych obywateli przez organy podatkowe. Spierać się można oczywiście o zaufanie do fiskusa i jego rzetelność, ale w równie kiepskiej sytuacji postawieni jesteśmy w relacji z ZUS, bowiem konia z rzędem temu, kto bez pomocy wybitnego eksperta będzie umiał sprawdzić prawidłowość wyliczenia swojego kapitału lub emerytury.

W dającej się przewidzieć przyszłości zgody w sprawie podatków nie będzie ani w USA, ani w Polsce, ani nigdzie indziej. Zbyt duże są różnice poglądów, ale przede wszystkim interesów najrozmaitszych grup społecznych. Nie może być mądrzej, cokolwiek miałoby to znaczyć, niech będzie łatwiej i bardziej przewidywalnie. Już taki tylko postęp byłby wielki.

Autor: Jan Cipiur, dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii.