Prezydent Trump prowadzi aktywną kampanię na rzecz kandydatów w tegorocznych wyborach środka kadencji (ang. midterm elections), nazywanych tak, ponieważ są organizowane w połowie czteroletniej kadencji głowy państwa.

Trump występuje na wiecach wyborczych przynajmniej cztery razy w tygodniu i prawie codziennie omawia sytuację przedwyborczą z gronem swoich najbliższych doradców politycznych. 45. prezydent USA jeździ chętnie do stanów i okręgów, w których wygrał zdecydowanie z Hillary Clinton, kandydatką Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich 2016 roku.

Omija natomiast okręgi wyborcze na Zachodnim Wybrzeżu, w rejonie Wielkich Jezior, na północnym wschodzie, w stanach tzw. Nowej Anglii, a więc regiony, gdzie walka przedwyborcza pomiędzy kandydatami Partii Demokratycznej a Partii Republikańskiej jest bardzo wyrównana, a okręgi wyborcze są zamieszkiwane przez umiarkowanych Republikanów, Demokratów i dużą liczbę wyborców niezależnych (zwanych także niezrzeszonymi, po ang. unaffiliated), którzy nie są formalnie związani z żadną z dwóch wielkich amerykańskich partii politycznych. Stale rosnąca grupa wyborców niezależnych w wyborach ostatnich lat odgrywała decydującą rolę i zdaniem strategów politycznych obu partii nie inaczej będzie w tegorocznych wyborach środka kadencji.

Dlatego również Trump nie pojawia się na wiecach przedwyborczych na Florydzie, w stanie coraz bardziej liczącym się na wyborczej mapie Ameryki, gdzie przed wyborami środka kadencji obecnie ma miejsce szczególnie ostra konfrontacja pomiędzy kandydatami obu partii.

Reklama

Na Florydzie lewicowy Demokrata Afroamerykanin Andrew Gillum, obecny burmistrz stolicy stanu Tallahassee, walczy o urząd gubernatora Florydy z byłym republikańskim kongresmanem Ronem DeSantisem. Z kolei Republikanin Rick Scott, obecny popularny gubernator Florydy, chce wysadzić z siodła Demokratę Billa Nelsona, przedstawiciela Florydy w Senacie.

Gubernator Scott, który był chwalony za swoje działania podczas huraganów Harvey oraz Irma w ub. r. i tegorocznego huraganu Michael, chętnie pojawia się na oficjalnych uroczystościach państwowych z prezydentem Trumpem, ale do tej pory odmówił wystąpienia razem z nim na jego ulubionych wiecach wyborczych.

Komentatorzy zauważyli, że nawet w stanie Teksas, który jest tradycyjnym bastionem Partii Republikańskiej, pojawiły się okręgi w których obecność Trumpa może zaszkodzić kandydatom Partii Republikańskiej w wyborach.

Przykładem może być wiec poparcia dla kandydatów Partii Republikańskiej, który w ubiegły poniedziałek zgromadził w Houston w hali sportowo-widowiskowej Toyota Center 18 tysięcy zwolenników obecnego prezydenta. W wiecu uczestniczył senator Ted Cruz dawny konkurent Trumpa do otrzymania nominacji Partii Republikańskiej w wyborach prezydenckich oraz gubernator Greg Abbott. Zdaniem ekspertów politycznych zarówno Cruz, jak i Abbott mają "prawie zapewniony" wybór na następną kadencję. Znamienna natomiast była nieobecność republikańskiego kongresmana Johna Culbersona, który w zbliżających się wyborach walczy o swoje polityczne przetrwanie w okręgu zamieszkiwanym przez białych, dobrze wykształconych wyborców z klasy średniej. Afiszowanie się znajomością z Trumpem w jego okręgu mogłoby mu zaszkodzić.

Trump nie jest pierwszym ani jedynym prezydentem, od którego dystansują się kandydaci biorący udział w wyborach środka kadencji.

Podobnie odstręczająco działał na Demokratów w roku 2010 prezydent Barack Obama. Jak wspomina przywódca Republikanów w Senacie Mitch McConnell, po inwazji na Irak republikański prezydent George W. Bush był tak niepopularny, że "nie było miejsca, w które można by go zabrać" w roku 2006.

Tradycyjnie bowiem amerykańskie wybory środka kadencji są plebiscytem popularności urzędującego prezydenta.

Jak wynika z sondaży, w obecnych wyborach Trump odgrywa nawet większą rolę niż inni prezydenci w przeszłości. Sondaż dziennika "USA Today" i pracowni sondażowej Uniwersytetu Suffolk, którego wyniki zostały opublikowane w czwartek, wskazuje, że 58 proc. badanych pójdzie głosować przede wszystkim z powodu Trumpa: 35 proc., aby wyrazić swoją dezaprobatę dla jego rządów, a 23 proc. - swe poparcie.

Zdaje sobie z tego sprawę prezydent Trump, który chociaż nie jest na listach wyborczych, podczas wiecu w Southaven w stanie Missisipi zaapelował do tłumu swoich zwolenników, aby głosowali tak, jakby był na liście wyborczej: "Nie jestem na liście wyborczej, ale jednak jestem na liście wyborczej, ponieważ jest to także referendum na mój temat. Chcę abyście głosowali, udawajcie, że jestem na liście wyborczej". Formalnie wiec zorganizowany w Southaven 2 października był wiecem przedwyborczym Cindy Hyde-Smith, kandydatki Partii Republikańskiej, która walczy o miejsce w Senacie.

W rzeczywistości tak jak inne tego typu wiece przed wyborami środka kadencji – zdaniem komentatorów i ekspertów politycznych – był wiecem poparcia dla Donalda Trumpa.

Trump - w przeszłości producent i główny prowadzący popularnego, telewizyjnego reality show "The Apprentice" (Czeladnik) - jak każdy celebryta lubi uwielbienie tłumów i traktuje wiece polityczne niemal jak koncerty rockowe - im większa frekwencja tym bardziej jest zadowolony.

"Czy wiesz, w ilu miejscach pobiłem rekord (frekwencji) Eltona Johna?" – chwalił się Trump kongresmanowi Kevinowi Cramerowi, Republikaninowi z Dakoty Północnej. "On jest przywódcą partii i jest gotowy rzucić na szalę swój polityczny kapitał dla dobra swojej partii" – ocenił dyrektor polityczny Białego Domu Bill Stepien, cytowany na łamach dziennika "Washington Post". "Prezydent Trump wie, jak zagrzać do boju swoją bazę, zna kod genetyczny swojego elektoratu" - dodał.

Odmiennego zdania jest Guy Cecil strateg Partii Demokratycznej, przewodniczący Priorities USA, czołowego Komitetu Akcji Politycznej Demokratów. W wywiadzie dla "WP" mówi, że taka strategia wyborcza Trumpa oparta jest na dwóch błędnych założeniach. "Przede wszystkim (pojawienie się Trumpa na wiecach) motywuje także naszą stronę. Po drugie, strategia taka zakłada, że wszyscy wyborcy, którzy w przeszłości głosowali na Trumpa, będą głosować na Republikanów, co szczególnie w przypadku wyborów do Izby Reprezentantów i wyboru gubernatorów jest błędne" – ocenił Cecil.

Z Waszyngtonu Tadeusz Zachurski (PAP)