Nie jest tajemnicą, że dziennikarze dostają mnóstwo zaproszeń od firm iinstytucji, które na łamach prasy chcą się pochwalić swoimi dokonaniami bądź produktami. Wredakcjach pism podróżniczych nigdy nikogo nie ma, bo wszyscy akurat robią sobie zdjęcia pod Tadż Mahal albo pływają zdelfinami na australijskiej rafie koralowej.
ikona lupy />
Łukasz Bąk szef sekretariatu redakcji / Dziennik Gazeta Prawna
Redaktorzy magazynów poświęconych budowie domów iwyposażeniu wnętrz wponiedziałek zwiedzają fabrykę styropianu, we wtorek testują nową gwoździarkę pneumatyczną, wśrodę mają zajęcia zrobienia łabędzi zserwetek stołowych, awczwartek poznają od środka grzejniki konwektorowe nowej generacji. Abranża szeroko pojętego sprzętu elektronicznego? Tutaj się dopiero dzieje! Nie ma wzasadzie dnia, żeby gdzieś na świecie nie organizowano prezentacji nowego telefonu, tabletu, telewizora, aparatu, wzmacniacza, słuchawek, ładowarki, kolumn głośnikowych, kabla do kolumn głośnikowych albo końcówek kabla do kolumn głośnikowych. Te ostatnie mogą kosztować nawet 5 tys. zł, głośniki 500 tys. zł, aprzewody po 3 tys. zł za metr. Serio, nie zmyślam. Odpalacie ten zestaw ijedynym, co słyszycie jest szelest banknotów ibrzęk monet. To po prostu zapętlone wnieskończoność intro utworu „Money” Pink Floydów. Wierzyć mi się nie chce, że są na świecie ludzie, którzy dają się na to nabrać.
Ale wróćmy do zaproszeń i prezentacji. Ostatnio moi znajomi PR-owcy narzekają, że dziennikarzy coraz trudniej czymś zaskoczyć. Serwowali im już fikuśne dania wielkości łebka od szpilki przygotowane przez kucharzy odznaczonych trzema gwiazdkami Michelin, pozwolili łowić rekiny u wybrzeży RPA albo sprzeniewierzyć trochę firmowych dolarów w kasynach Las Vegas oraz zapewniali nocleg w najdroższych hotelach świata. Ale w pewnym momencie pomysły się skończyły. Czymś nowym, świeżym i niepowtarzalnym może już być wyłącznie wysłanie grupy redaktorów na Księżyc, aby tam mogli zapoznać się z nową lokówką do włosów.
Reklama
W świetle tego całego blichtru, przerostu formy nad treścią, egzotycznych destynacji i stawania na rzęsach, żeby się spodobało, niezwykle cenię sobie zaproszenie, jakie w miniony wtorek otrzymałem od Ministerstwa Infrastruktury. Proste, pozbawione zbędnych atrakcji, skupione wyłącznie na meritum. Czyli na oddaniu do użytku kładki dla pieszych nad autostradą A1 w Przywieczerzynie. Nie żartuję.
Nie mogąc uwierzyć we własne szczęście, jedną ręką zacząłem wrzucać do walizki rzeczy na drogę, a drugą szukać na mapie Przywieczerzyna. No więc znajduje się on w samym centrum sześciokąta Siutkowo-Tadzin-Łówkowice-Niszczewy-Michalinek-Waganiec. Właśnie tam udał się wiceminister infrastruktury 38-milionowego kraju, by osobiście przeciąć wstęgę otwierającą kładkę, którą kilku mieszkańców wioski będzie mogło dojść na swoje pole cebuli, a następnie z niego wrócić. Podejrzewam, że w Przywieczerzynie w niedzielę będzie miała miejsce wyborcza dogrywka i jednym z kandydatów na wójta jest syn kuzyna sąsiadki kierownika działu zamówień długopisów i papeterii w resorcie. I należało mu nieco pomóc. Aż boję się pomyśleć, co będzie za rok, tuż przed wyborami parlamentarnymi. Spodziewam się zaproszenia z kancelarii premiera na otwarcie ronda w Ludmiłówce pod Kotowszczanym Dołem.
Ciekawe, co by było, gdyby duże koncerny motoryzacyjne przyjęły podobną taktykę. „W imieniu grupy BMW mam przyjemność zaprosić państwa na spotkanie, podczas którego wiceprezes firmy zaprezentuje nową tylną lewą lampę do nowej serii 3”. Albo: „Podczas konferencji prezes Volkswagen AG Matthias Müller uroczyście otworzy schowek na miotły w sektorze C hali nr 3 w naszym zakładzie w San Jose Chiapa”.
W rzeczywistości prezesi i wiceprezesi koncernów motoryzacyjnych wychodzą ze swoich gabinetów i uczestniczą w oficjalnych wydarzeniach niezwykle rzadko. Skupiają się na zarządzaniu i pracy, a nie prezentowaniu publicznie swojego drogiego garnituru i zegarka. Bo dysponują czymś, czego brakuje naszym urzędnikom: instynktem samozachowawczym. Mają świadomość, że to nie oni zaprojektowali samochód i nie oni uczestniczyli w jego budowie, a nawet nie oni sfinansowali cały projekt. Zatem chwalenie się czymś, czego nie zrobili, byłoby niegodne. I głupie. Dlatego na pierwszy front wysyłają ludzi, którzy faktycznie maczali palce w budowie nowego modelu. Mistrzami w tym są Japończycy, w szczególności Lexus. Na każdej jego prezentacji są dwie–trzy osoby z kadry zarządzającej i mniej więcej 50 inżynierów, mechaników i stylistów, gotowych odpowiedzieć na każde wasze pytanie.
Kiedyś, podczas jednej z takich prezentacji wypiłem o kieliszek wina za dużo i bełkotliwą angielszczyzną zapytałem pewnego Japończyka o to, gdzie jest łazienka. On jednak zrozumiał, że koniecznie chcę wiedzieć, jak działa jakaś część w układzie hybrydowym. Oświadczył, że nie czuje się wystarczająco kompetentny, by mi to wyjaśnić i… o 1 w nocy – pomimo moich stanowczych protestów – obudził telefonem jednego ze swoich kolegów i kazał mu natychmiast do nas zejść. A potem siedziałem do 4 nad ranem, słuchając o rzeczach z pogranicza magii i fizyki kwantowej. Nic z tego nie rozumiałem, ale pasja, z jaką ten człowiek opowiadał, była tak wielka, że nie śmiałem mu przerywać.
I właśnie takie są samochody Lexusa – możecie nie rozumieć, jak działają te wszystkie układy hybrydowe i inne cuda techniki, ale siadając za ich kierownicą, czujecie, że ludzie, którzy to wszystko zaprojektowali i zbudowali, zrobili to z niewiarygodnym wręcz poświęceniem i dbałością. Woleliby wbić sobie nóż prosto w serce niż zrobić coś na odwal. Ostatnio jeździłem modelem RX 450h w nowej, siedmioosobowej wersji i… cóż, nie znajdziecie obecnie na rynku drugiego tak dużego samochodu, który tak bardzo odizoluje was od całego świata zewnętrznego.
Owszem, niemieckie wozy z tego segmentu mogą lepiej się prowadzić, być może będą nieco szybsze, niewykluczone też, że ich producenci kusić was będą nieco niższą ceną wyjściową. Sęk w tym, że jeżeli macie dużą rodzinę i zależy wam przede wszystkim na komforcie i wygodzie, to nie ma lepszego auta niż RX 450h L. Jazda nim jest relaksująca jak gorąca kąpiel. Materiały wykończeniowe, spasowanie, brzmienie systemu audio, wyprofilowanie foteli – wszystko zaprojektowano i zrobiono tak, byście nie musieli co chwila zerkać na zegarek i myśleć o tym, kiedy wreszcie dojedziecie do celu. Nie znaczy to jednak, że RX jest ospały. Osiem sekund do setki to więcej niż dobry wynik w przypadku ważącego 2,2 tony kolosa. Spalanie? W mieście udało mi się zejść do 7 litrów, na autostradzie realnie trzeba liczyć 8–9. Z jednej strony to więcej, niż podaje producent, ale z drugiej… mniej, niż potrzebują diesle o podobnych gabarytach i mocy!
Najbardziej jednak lubię w lexusie to, jak jest postrzegany. Kupcie wielkiego rodzinnego SUV-a BMW, a nikt nie wpuści was przed siebie z podporządkowanej. Zdecydujcie się na mercedesa, a ludzie uznają, że zarabiacie na utrzymanie dzieci, sprzedając kokainę. Wsiądźcie w audi, a wyjdziecie na największego nudziarza na świecie. Zaś w RX-ie będziecie wyglądali na uczciwego człowieka sukcesu, któremu w życiu udało się wszystko: praca, dom i rodzina. W sumie to mógłbym zapakować w niego żonę i dzieciaki i pojechać na otwarcie kładki w Przywieczerzynie. Bo to jedno z niewielu aut, którym przyjemnie się jeździ nawet bez wyraźnego celu i sensu.