Czy nie byłoby wspaniale, gdyby przy zachowaniu dostępnego dziś bogactwa informacji w sieci cofnąć się do wczesnych lat działania Internetu, gdy wszystko było darmowe, dane osobowe nie były kupowane i sprzedawane, ważne decyzje nie były podejmowane przez algorytmy, a cyberprzemoc i dezinformacja nie były problemem i tematem w powszechnej dyskusji?

Tim Berners-Lee, który wsławił się stworzeniem sieci WWW, uważa, że jest to przynajmniej częściowo możliwe, jeśli tylko zgodzimy się, że istnieje taka potrzeba.

Przy pomocy swojej Fundacji World Wide Web, brytyjski badacz rozpoczął kampanię pod nazwą „Kontrakt dla sieci”. Chodzi o stworzenie swoistej internetowej Magna Carta, dzięki której Internet stałby się bezpieczniejszym i lepszym miejscem. Sieć w końcu powinna być medium służącym postępowi, a nie nienawiści, wykorzystaniu i szerzeniu fałszywych informacji.

Intelektualne podstawy tej kampanii są wyłożone w dołączonym raporcie: „Sieć jest zagrożona – ale sieć, której pragniemy, nie leży poza naszym zasięgiem. To od nas zależy, czy uda się pokonać te zagrożenia i sprawić, że Internet pozostanie otwartą platformą, która jest dobra dla wszystkich”.

Reklama

W raporcie odnajdziemy wykaz sposobów, w jaki współczesny Internet został wypaczony. Roczny wzrost liczby nowych użytkowników sieci w mniej rozwiniętych krajach spadł w 2017 roku do 15 proc. z 41 w 2014. Baza użytkowników w krajach rozwijających się opiera się głównie na mężczyznach. Około 54 proc. wszystkich stron internetowych jest w języku angielskim, pomimo, że ¾ światowej populacji nie mówi biegle w tym języku.

Tymczasem w krajach bardziej rozwiniętych ludzie mają obawy co do bezpieczeństwa i prywatności, nie rozumieją warunków użytkowania, które są przedstawiane przez firmy i muszą się zmagać z regularnymi naruszeniami swoich praw w zakresie danych.

Zautomatyzowane decyzje są podejmowane przez niedoskonałe algorytmy (np. reklamy lepiej płatnych stanowisk pracy nie są wyświetlane kobietom), a nadużycia są powszechne.

Dostęp i wykorzystanie Internetu zostały zmonopolizowane przez małą grupę technologicznych gigantów. Ok. 90 proc. wyszukiwań odbywa się za pomocą Google, ponad połowa usług w chmurze świadczona się przez Amazona, 2,2 mld ludzi korzystało z Facebooka w przynajmniej raz w miesiącu.

Dodatkowo prawie wszędzie na świecie rządy w coraz większym stopniu wprowadzają cenzurę i zwiększają inwigilację.

Co prawda ta lista bolączek jest dobrze znana, ale raport jest pomocną próbą nakreślenia problemów priorytetowych. Jego autorzy w jasny sposób stwierdzają, że większość z nich nie może zostać naprawiona przez tzw. wolny rynek. Proponowane przez Tima Bernersa-Lee środki zaradcze wymagają dużej dozy interwencji państwa.

Bo kto, poza państwem, mógłby „rozwinąć mądre polityki, które sprzyjają konkurencji i powodują obniżanie cen”, zwiększają publiczny dostęp do sieci i rozwijają możliwości korzystania z szerokopasmowego Internetu? Kto inny niż państwo może „wdrożyć całościowe prawo służące ochronie danych oraz „wprowadzić silne ramy działania”, a także „sprawić, aby zautomatyzowane decyzje były możliwe do wyjaśnienia, a ludzie, którym mają służyć, mogli rozliczać ich twórców”? Czy ktoś inny poza państwem jest zainteresowany przekładem treści na mniej popularne języki narodowe?

I, co oczywiste, jeśli cenzura i inwigilacja były rozwijane przez państwa, to państwa te powinny teraz zmniejszyć ich skalę.

Trudno sobie wyobrazić takie kraje, które z inicjatywy Bernersa-Lee stworzą rodzaj wiążącej konwencji międzynarodowej. Bo czy istnieje jakakolwiek szansa, że USA, Chiny i Rosja podpiszą dokument gwarantujący użytkownikom Internetu prawa, które mieli zanim sieć została skomercjalizowana? Bardzo mało prawdopodobne.

Jak można się było spodziewać, wśród pierwszych sygnatariuszy spodziewanej „internetowej Magna Carta” chcą się znaleźć Facebook i Google, którym zależy na odwróceniu narastającej niechęci do firm z Doliny Krzemowej. Zamiast próbować dostosować się do europejskich regulacji, firmy te wolą wykorzystać szansę i sami przedstawiać się jako społecznie odpowiedzialne podmioty, przyjmując niskim kosztem kilka punktów z agendy Tima Bernersa-Lee.

Dodatkowo jedno pastwo przyspieszyło starania, aby wdrożyć zalecenia Bernersa-Lee – to Francja, kraj, który jako część Unii Europejskiej nawet nie może podejmować niezależnych decyzji, które dotyczą problemów wymienionych przez Fundację World Wide Web.

Z całym szacunkiem dla Bernersa-Lee i jego prób odświeżenia entuzjazmu z wczesnych lat Internetu, sieć już od dawna nie jest miejscem, gdzie podejmowane są próby samoregulacji i tworzenia kodeksów etycznych. Skomercjalizowana sieć nie jest już zarządzana przez idealistów. Dziś to w dużej mierze nieuregulowany rynek, zdominowany przez monopole z wielkimi budżetami na lobbing. Na tym etapie rozwoju niezbędna jest interwencja państwa, które rynek ten musi uregulować. Nikt inny tego nie zmieni.

Międzynarodowa konwencja ws. Internetu z pewnością byłaby użyteczna, przede wszystkim w zakresie zasad prowadzenia cyberwojny oraz zagwarantowania, że rządy przy okazji regulacji nie zniszczą sieci. Dokument taki jednak w niewielkim stopniu przypominałby zasady nakreślone przez Bernersa-Lee, gdyż musiałby być dalece bardziej praktyczny, a by mógł zadziałać.

>>> Czytaj też: Woźniak: Facebook jest klasycznym monopolem. To sprawa dla UOKiK [WYWIAD]