Amerykę zaleje błękitna fala – w tym tonie przed wyborami uzupełniającymi do amerykańskiego Kongresu wypowiadała się większość komentatorów. Błękitny to kolor Partii Demokratycznej, która pozostawała w mniejszości w obu izbach Kongresu i miała się podnieść ze sromotnej porażki w wyborach prezydenckich w 2016 r., niespodziewanie wygranych przez kandydata partii republikańskiej Donalda Trumpa. 6 listopada Amerykanie udali się do urn, wybierając całą Izbę Reprezentantów, składającą się z 435 przedstawicieli, jedną trzecią Senatu – czyli 35 senatorów, 39 gubernatorów i cały szereg pomniejszych stanowisk na poziomach stanowych.
Wybory do Kongresu w połowie kadencji prezydenta z reguły wygrywa partia pozostająca w opozycji. Najbardziej chyba sromotnej porażki doświadczył Bill Clinton w 1994 r. – Partia Demokratyczna straciła wtedy kontrolę nad Izbą Reprezentantów po raz pierwszy od 40 lat. Republikanie przejęli również Senat i większość stanowisk gubernatorskich. W 2010 r., ledwie dwa lata po zwycięstwie Baracka Obamy nad Johnem McCainem w wyścigu o Biały Dom, wybory do Kongresu zdecydowanie zwyciężyła zradykalizowana partia republikańska, w której dominują przedstawiciele Partii Herbacianej. Jak widać, w USA wybory do Kongresu pełnią często rolę wahadła, które pozwala wyborcom ograniczać władzę urzędującego prezydenta.
Autor jest ekspertem ds. stosunków międzynarodowych, członkiem Center for European Policy Analysis (CEPA), byłym dyrektorem Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (PISM)
Reklama