Unijna polityka klimatyczna podnosi ceny energii w Polsce. Rozwiązaniem skuteczniejszym niż obecny unijny system redukcji emisji CO2 jest podatek węglowy, który byłby doliczany do ceny zakupu wszystkiego, czego wyprodukowanie lub wykorzystanie wiąże się z emisją CO2.
ikona lupy />
CO2 - roczna emisja na 1 mieszkańca (graf. Obserwator Finansowy) / Inne

W Polsce od paru miesięcy szybko rosną ceny prądu. Na razie te hurtowe (dla firm i instytucji), bo jego ceny dla gospodarstw domowych są wciąż regulowane przez państwo. Ów wzrost wynika głównie z drastycznej podwyżki cen uprawnień do emisji dwutlenku węgla, do czego od paru lat parła Komisja Europejska i w końcu jej się udało.

Na Towarowej Giełdzie Energii (TGE) kupuje prąd tylko część instytucjonalnych odbiorców (firm i instytucji). Pozostali nabywają go bezpośrednio od firm zajmujących się sprzedażą energii elektrycznej. Ale i oni alarmują, że oferowane im w tym roku ceny prądu silnie wzrosły. Np. samorządowa spółka Koleje Mazowieckie ma od 1 stycznia 2019 r. płacić zań o 80 proc. więcej niż dotychczas.

Podwyżka nie dotknęła jeszcze gospodarstw domowych, bo są one jedyną grupą odbiorców, w odniesieniu do których rynek nie został jeszcze „uwolniony” i ceny prądu dla nich są wciąż zatwierdzane przez państwo, a dokładniej przez Urząd Regulacji Energetyki. Jeśli któraś ze sprzedających prąd firm chce im podwyższyć ceny, musi najpierw złożyć wniosek o zatwierdzenie tej podwyżki do URE, z przekonującym jej uzasadnieniem. Firmy występują o takie podwyżki od początku danego roku kalendarzowego, a więc dopiero w styczniu 2019 r. przekonamy się, jaka będzie ich skala.

Reklama

Przez dyrektywę więcej za uprawnienia do emisji

Dlaczego ceny prądu tak u nas rosną? Przyczyn jest kilka.

Po pierwsze, producenci prądu w Polsce prowadzą obecnie bardzo drogie inwestycje (m.in. budowę nowych bloków energetycznych), co mocno przekłada się na ich koszty, a w ślad za tym na ich ceny. Warto tylko dodać, że te inwestycje wynikają przede wszystkim z konieczności dostosowania się do wymogów unijnej polityki klimatycznej, która zmusza branżę do inwestowania gigantycznych kwot w technologie, redukujące emisję dwutlenku węgla.

Po drugie, w ostatnich miesiącach bardzo zdrożał węgiel (o 20 proc. w ciągu ostatniego roku), a to z niego przede wszystkim produkuje się w Polsce prąd.

Po trzecie, bardzo wzrosły też hurtowe ceny gazu, z którego wytwarza się w naszym kraju coraz więcej energii elektrycznej. Jeszcze mocniej podrożały tzw. zielone certyfikaty, które otrzymują firmy, wytwarzające prąd ze źródeł odnawialnych (koszty tych certyfikatów wlicza się do cen energii elektrycznej).

Najbardziej jednak na wzrost cen prądu wpłynęła gwałtowna, bo aż kilkukrotna podwyżka cen uprawnień do emisji dwutlenku węgla. W Polsce muszą je kupować wszystkie elektrownie węglowe i gazowe, jako, że ich produkcji towarzyszy duża emisja CO2. Cena tych uprawnień jeszcze w połowie zeszłego roku wynosiła 4 euro za tonę. Potem zaczęła stopniowo rosnąć, ale jeszcze rok temu nie przekraczała 7,5 euro. Gwałtowny skok nastąpił w sierpniu i wrześniu tego roku, gdy ich cena przebiła 20 euro za tonę.

Przy takim poziomie nic innego – poza cenami surowca – nie ma w Polsce równie dużego wpływu na koszty produkcji prądu. W polskich elektrociepłowniach i elektrowniach wytworzeniu 1 megawatogodziny energii elektrycznej towarzyszy przeciętnie emisja 0,8 tony dwutlenku węgla. Cena uprawnień do emisji CO2 wynosi obecnie 19 euro za tonę (dla przypomnienia: w połowie zeszłego roku 4-5 euro), czyli ponad 80 zł, a średnie hurtowe ceny wzrosły na TGE w ciągu ostatniego roku z poziomu 170 do 270-280 zł za 1 MWh. Dokonując prostych obliczeń (przy uwzględnieniu, że około 12 proc. produkcji energii elektrycznej Polsce przypada na „bezemisyjną” energetykę odnawialną) można więc stwierdzić, że drastyczna podwyżka cen uprawnień do emisji dwutlenku węgla miała decydujący udział w ostatnim wzroście cen prądu.

Pozostaje jednak jeszcze pytanie, dlaczego te uprawnienia tak bardzo podrożały. Ministerstwo Energii przekonywało, że jest to „efekt wejścia w życie unijnej dyrektywy MIFID II, która uznała prawa do emisji CO2 za instrumenty finansowe, a w ślad za tym w obrót nimi zaangażowały się instytucje i na razie nie ma danych, w jakim zakresie w spekulacyjny sposób podbiło to ich cenę”.

Nie tylko spekulacja

Takie wyjaśnienie niewiele jednak tłumaczy. Wprawdzie uprawnienia do emisji CO2 idealnie nadają się do celów spekulacyjnych. I już w poprzednich latach zdarzało się, że ich ceny gwałtownie rosły, a potem spadały do poprzedniego poziomu.

Jednak nie była to wyłącznie czysta spekulacja, bo te skoki cen miały ścisły związek z zapowiadanymi bądź wprowadzanymi przez Komisję Europejską zmianami, dotyczącymi systemu uprawnień do emisji CO2. Zmianami, które miały właśnie taki cel: doprowadzić do podwyżki cen tych papierów. Jeśli więc KE zapowiadała takie zmiany lub je wprowadzała, to popyt na uprawnienia rósł, bo wielu chciało je kupić zanim one zdrożeją. A to pociągało za sobą wzrost cen. Jedni kupowali je być może tylko „inwestycyjnie”, ale inni na własne potrzeby. Tak robiły firmy objęte unijnym systemem redukcji ilości CO2 w atmosferze i przez to zmuszone do kupowania uprawnień do jego emisji, w ramach systemu EU ETS. Te firmy to nie tylko elektrownie i elektrociepłownie, ale i najbardziej „emisyjne” (emitujące najwięcej CO2) zakłady produkcyjne z innych branż: rafinerie, cementownie, huty metali i szkła, fabryki chemiczne, zakłady papiernicze, wytwórnie glazury i terakoty itd.

Trzeba o tym wspomnieć, bo drastyczna podwyżka uprawnień cen do emisji CO2 wpływa nie tylko na koszty produkcji oraz ceny prądu, ale i na ceny wielu innych towarów, w tym paliw.

Komisja Europejska już od kilku lat robiła, co mogła, by ceny tych uprawnień wzrosły do takiego poziomu, jaki obserwujemy dziś: 20-30 euro za tonę. Robiła to, bo jej zdaniem muszą być one odpowiednio wysokie, by unijnej energetyce i przemysłowi opłaciło się ograniczać emisję CO2, by w ślad za tym polityka klimatyczna UE, której trzonem jest system uprawnień do emitowania dwutlenku węgla, była skuteczna.

Ów system, w skrócie nazywany EU ETS (Emissions Trading System), został uruchomiony w 2005 r. Objął 12 tys. najbardziej „emisyjnych” (wypuszczających najwięcej CO2 do atmosfery) zakładów produkcyjnych w Europie. Wcześniej władze UE rozważały jeszcze jedno alternatywne rozwiązanie jako podstawowe narzędzie swej polityki klimatycznej: podatek węglowy, nakładany na wszystkie towary, których produkowanie czy ich konsumowanie powoduje emisję dwutlenku węgla. Ów podatek byłby więc doliczany np. do cen paliw samochodowych.

Ostatecznie Bruksela zdecydowała się jednak na EU ETS, uznając ten system za bardziej efektywny, bo oparty na mechanizmie quasi-rynkowym. Polegał on m.in. na tym, że objęte tym systemem firmy dostawały część uprawnień do emisji CO2 za darmo. Z biegiem czasu darmowa pula miała się kurczyć, a docelowo zniknąć – tak, żeby firmy musiały płacić za każdą tonę dwutlenku węgla wypuszczoną do atmosfery.

Na razie zakłady „wcielone” do systemu EU ETS jeszcze dostają część uprawnień do emisji za darmo. Mechanizm rynkowy polega na tym, że firma, która ograniczy swą emisję albo dzięki temu zmniejszy liczbę uprawnień, które musi kupić, albo wypracuje ich nadwyżkę, będzie mogła ją sprzedać. To dlatego narzędzie nazwano oficjalnie The EU Emission Trading System, czyli unijnym systemem handlu emisjami.

Problem polegał na tym, że niemal od początku cena uprawnień do emisji CO2 była niższa niż zakładała Komisja Europejska. Była za niska, by firmom objętym EU ETS opłacało się mocno ograniczać ilość emitowanego dwutlenku węgla i zmniejszać ją w takim tempie, w jakim życzyła sobie tego Bruksela. Inwestycje prowadzące do redukcji emitowanego dwutlenku węgla są bowiem bardzo kosztowne i tylko przy odpowiednio wysokiej cenie uprawnień mają sens ekonomiczny.

W pewnym momencie cena uprawnień do emisji CO2 zaczęła nawet rosnąć, ale po kryzysie w 2008 r. (jego następstwem był m.in. spadek produkcji oraz konsumpcji w wielu krajach UE, co skutkowało niższym zapotrzebowaniem na uprawnienia do emisji dwutlenku węgla) znów spadła do bardzo niskiego poziomu 5-7 euro za tonę – i nie mogła z niego się dźwignąć. Dlatego władze UE postanowiły doprowadzić do jej kilkukrotnego podwyższenia metodami administracyjnymi. Sztucznie, odgórnie, ograniczając pulę uprawnień do emisji.

Jak interwencyjny skup rolny

Bruksela zdecydowała się na użycie dwóch narzędzi ograniczających podaż CO2. Najpierw zastosowała tzw. backloading, polegający na przesunięciu części puli uprawnień do emisji na kolejne lata. Teraz zaś, na początku 2019 r., uruchomiona zostanie tzw. Rezerwa Stabilności Rynkowej (Market Stability Reserve – MSR), działająca podobnie jak interwencyjny skup rolny. Gdy cena uprawnień do emisji CO2 będzie zdaniem Brukseli zbyt niska, to wtedy ich część będzie „zdejmowana” z rynku, trafiając do wyżej wspomnianej rezerwy. Gdy zaś za wysoka, wtedy z rezerwy trafi na rynek, zwiększając podaż i zmniejszając w ten sposób ceny.

MSR została jednak tak zaprojektowana, by trafiły do niej także te uprawnienia, które przesunięto na kolejne lata w ramach backloadingu. Efektem będzie więc trwałe zmniejszenie podaży uprawnień od stycznia przyszłego roku aż o 1/4, co już dziś podbija ceny tych papierów. Bo wiele firm kupuje ich dziś więcej, chcąc zdążyć przed spodziewaną styczniową podwyżką. Niewykluczone, że wśród tych kupujących są też inwestorzy spekulacyjni, grający na zwyżkę ceny. Wiele na to wskazuje. Gdy bowiem ceny uprawnień w sierpniu i wrześniu poszybowały w górę (do poziomu powyżej 20 euro), polskie Ministerstwo Energii poprosiło Komisję Europejską o sprawdzenie, czy na tym rynku nie doszło do spekulacji. Zaapelowało też do KE o zwiększenie podaży uprawnień, by obniżyć ich ceny. I sam ten apel wystarczył, by spadły one poniżej 20 euro, z poziomu 22-25 euro.

To jednak wciąż bardzo wysoka cena, uderzająca szczególnie w polską energetykę, najbardziej „emisyjną” w UE, bo w największym stopniu opartą na węglu (produkcji prądu z węgla towarzyszy dwa razy większa emisja CO2 niż przy wytwarzaniu z gazu). W wielu krajach unijnych to jest o wiele mniej dolegliwe, bo mają one dużo większy niż Polska udział w produkcji energii elektrycznej z mniej „emisyjnego” gazu, z „zeroemisyjnych” odnawialnych źródeł energii, a także z uznanych za „neutralne dla klimatu” elektrowni atomowych. Siłownie jądrowe wypuszczają do atmosfery tak śladowe ilości CO2, że nie zostały objęte unijnym systemem jego redukcji.

Ceny prądu w Polsce wyższe niż w Niemczech

Problem naszego kraju polega na tym, że jako jedyny w UE wydobywa jeszcze znaczące ilości węgla kamiennego. Brunatny wydobywają jeszcze Niemcy czy Czesi, ale oni po pierwsze mają jeszcze elektrownie atomowe, a za naszą zachodnią granicą udział „zeroemisyjnej” energetyki odnawialnej w produkcji prądu jest bez porównania większy niż u nas. Poza tym Czechy, ale szczególnie kraje zachodnie, są bogatsze od nas, dzięki czemu mogą sobie pozwolić na dużo sowitsze niż Polska systemy ulg i programy rekompensat z budżetu państwa dla firm, w które najbardziej uderzają skutki unijnej polityki klimatycznej.

Efekt jest taki, że ceny prądu dla tego typu firm są dziś w naszym kraju dużo wyższe niż np. w Niemczech.

Reasumując, nie ma co liczyć na to, że władze UE pozytywnie odpowiedzą na polski apel i zwiększą podaż uprawnień do emisji CO2, by znacząco obniżyć ich ceny. Co więcej, eksperci przewidują, że one jeszcze bardziej podrożeją i utrzymają się na takim wysokim poziomie przez najbliższe lata. Tak uważają m.in. analitycy Bank of America Merrill Lynch. Według nich cena „węglowych” uprawnień w UE wzrośnie z obecnych 19 euro do 35 euro pod koniec 2019 r. Analitycy z Carbon Tracker przewidują, że ceny CO2 będą cały czas rosły, osiągając w 2023 r. poziom 35-40 euro.

Ma to wynikać nie tylko z uruchomienia Rezerwy Stabilności Rynkowej (MSR), ale także m.in. z mocno drożejącego gazu, co zwiększa produkcję energii z węgla i zwiększa popyt na uprawnienia do emisji dwutlenku węgla.

Co więc Polska powinna zrobić, by skutki unijnej polityki klimatycznej – głównie poprzez duży wzrost cen energii – nie zaczęły dusić naszej gospodarki i nakręcać inflacji?

Ministerstwo Energii zaproponowało na razie rozwiązania doraźne. Z jednej strony zwiększyło tzw. obligo giełdowe, czyli nałożony na producentów energii elektrycznej obowiązek sprzedaży jej przez giełdę towarową (zamiast w umowach dwustronnych, w których prawie zawsze są stroną silniejszą niż odbiorcy), z 30 do 100 proc. Czyli cały wyprodukowany przez siebie prąd będą sprzedawać na giełdzie. To ma zwiększyć konkurencję na tym rynku, ukrócić zapędy producentów do zawyżania cen, a nawet je obniżyć. Taka liberalizacja z pewnością pomoże, ale w zbyt małym stopniu.

To samo dotyczy innego zaproponowanego przez resort energii rozwiązania: ustawie wprowadzającej w przyszłym roku rekompensaty dla tych firm i gospodarstw domowych, dla których ceny energii elektrycznej – z powodu unijnej polityki klimatycznej – wzrosną o co najmniej 5 proc.

Tego typu rozwiązania są już stosowane przez wiele państw unijnych. Jednak w odniesieniu do Polski nie wystarczą, bo w żaden kraj UE unijna polityka klimatyczna nie uderza tak boleśnie, jak w nasz. Nie wystarczy też planowana przez rząd budowa elektrowni atomowych oraz wiatrowych morskich przy polskim wybrzeżu Bałtyku (na morzu mocniej i częściej wieje, dlatego morskie wiatraki produkują energię stabilniej od lądowych). Będą to bowiem bardzo kosztowne inwestycje (m.in. ze względu na konieczność budowy nowych linii energetycznych, które włączą te elektrownie do krajowego systemu sieci przesyłowych prądu), ale też potrwają wiele lat. Pierwszą elektrownię atomową wybudujemy najwcześniej za 10 lat. Niewiele mniej czasu będzie potrzeba na przygotowanie i budowę morskich wiatraków i przyłączenie ich do lądowej sieci przesyłowej. Koszty tych inwestycji trzeba będzie wliczyć w cenę prądu, więc w pierwszych latach funkcjonowania owych elektrowni na pewno tej ceny nie obniżą.

Energetyka odnawialna czeka na przełom

Wysiłki Polski powinny iść dwutorowo. Z jednej strony musimy szukać rozwiązań, które uda się wdrożyć w możliwie krótkim czasie. Energetyka odnawialna, na którą tak stawiają kraje zachodnioeuropejskie, jest wciąż środkiem połowicznym. Bo wiatraki czy panele fotowoltaiczne produkują energię tylko wtedy, gdy wieje i świeci słońce. Wprawdzie trwają prace nad doskonalszymi niż dziś metodami magazynowania energii elektrycznej, ale dopiero prawdziwy przełom technologiczny w tej dziedzinie, na miarę odkrycia internetu czy telefonii komórkowej, mógłby sprawić, że energetyka odnawialna będzie mogła zastąpić paliwa kopalne: węgiel, gaz, uran i ropę.

Na razie więc od nich nie uciekniemy, trzon branży produkcji prądu muszą wciąż stanowić konwencjonalne źródła energii. Technologią przyszłości może być jednak m.in. gazyfikacja węgla (nad jej wdrożeniem prace w Polsce już trwają). Tym bardziej, że elektrownie gazowe są dużo tańsze i dużo szybsze w budowie od atomowych i wiatraków morskich. Idealnie nadają się też na tzw. elektrownie rezerwowe, które są włączane wtedy, gdy nie pracują wiatraki, elektrownie słoneczne czy wodne.

"Głównym problemem jest więc, czego nikt na razie nie chce głośno powiedzieć, zbyt duża i ciągle rosnąca konsumpcja, w tym energii, a nie to, że ją produkujemy z paliw kopalnych."

Inne rozwiązanie to dużo większa niż dziś efektywność energetyczna, która jest u nas wciąż 2-3-krotnie niższa niż w krajach zachodnich. To znaczy, że przy wytworzeniu tej samej jednostki PKB zużywamy 2-3 razy więcej energii niż tam. W tym tkwi ogromny potencjał, bo zużycie prądu mogłoby być u nas o co najmniej 30 proc. niższe niż dziś (najtańszy prąd to prąd, którego nie zużyliśmy). Metod na to jest wiele. Począwszy od zastępowania elektrowni elektrociepłowniami, bo są one dużo bardziej efektywne energetycznie (z tej samej ilości węgla produkują dużo więcej energii).

Stawiać na elektrownie przydomowe

Warto też postawić na energetykę rozproszoną, czyli tworzenie jak największej liczby małych lokalnych elektrowni, ale i przydomowych mikroinstalacji energetycznych. Na Zachodzie taka energetyka przeżywa rozkwit, ale i u nas cieszy się coraz większą popularnością. Wielu właścicieli domów jednorodzinnych czy firm montuje sobie panele fotowoltaiczne, by zaoszczędzić na rachunkach za prąd. To przyszłość energetyki, bo dzięki lokalnym źródłom energii dużo mniej kosztuje także jej przesyłanie do odbiorców oraz budowa i utrzymanie potrzebnej do tego infrastruktury.

Jednak taka transformacja energetyczna dopiero w Polsce się zaczyna i minie jeszcze wiele lat, zanim wielkie elektrownie zostaną zastąpione przez zapewniające tańszy prąd tysiące lokalnych mikroelektrowni.

W bliższej perspektywie Polska powinna więc przede wszystkim mocno lobbować za zmianą unijnej polityki klimatycznej. W swym obecnym kształcie jest ona bowiem nie tylko niesprawiedliwa (bardziej uderza w biedniejsze państwa Europy Środkowej, z energetyką – z przyczyn historycznych – w większym stopniu niż w krajach zachodnich opartą na węglu), ale i mało efektywna oraz szkodliwa dla przemysłu UE. Są na to twarde dowody.

W Brukseli Polskę kreuje się na największego „klimatycznego szkodnika” UE, ze względu na duży udział węgla w naszej energetyce. Prawda jest jednak taka, że cztery kraje unijne mają większą emisję CO2 niż Polska (chodzi o Niemcy, Francję, Włochy i Wielką Brytanię), a w przeliczeniu na mieszkańca – aż 9 państw UE, oprócz Niemiec, m.in. Holandia, Belgia i Irlandia, wydala go do atmosfery więcej niż my.

Ta polityka mimo ogromnych kosztów, które powoduje, nie przynosi oczekiwanych od niej efektów. Nie prowadzi do takiej redukcji emisji dwutlenku węgla, jaką zakłada. W latach 2006-2016 emisja CO2 spadła w UE tylko o 2 proc. (to zdecydowanie poniżej przyjętych wcześniej celów „redukcyjnych” UE), podczas gdy w USA o 1,2 proc., choć ten kraj nie ma systemu redukcji emisji CO2 i bez porównania tańszą politykę klimatyczną.

Dzieje się tak dlatego, że w Unii Europejskiej w zależności od koniunktury i cen gazu emisja CO2 w jednym roku spada, a w innym rośnie. W 2017 r. wzrosła o 1,5 proc. (w USA w zeszłym roku spadła), w 2016 r. spadła minimalnie, o 0,4 proc, w 2015 r. zwiększyła się o 0,7 proc. choć jeszcze w latach 2013-2014 silnie się zmniejszała (odpowiednio o 2,5 i 5 proc.).

Ogólnie można powiedzieć, że gdy w UE jest dobra koniunktura gospodarcza i wysokie ceny gazu (te ceny zawyża polityka klimatyczna, prowadząc do dużo większego popytu na to paliwo), wtedy emisja CO2 rośnie – przez większą produkcję przemysłową, większą konsumpcję energii i większy udział węgla w jej wytwarzaniu. Nawet w krajach tak zaangażowanych w politykę klimatyczną, jak Niemcy.

W przeliczeniu na mieszkańca najmniejszą emisję CO2 na świecie mają kraje biedne (Afryka, Ameryka Południowa czy biedniejsza część Azji), a największą – kraje bogate, z silnym przemysłem oraz takie, które są zasobne w surowce energetyczne, czyli m.in. Katar, Kuwejt, Arabia Saudyjska, USA, Kanada, Australia, Japonia, Rosja, Korea Południowa, Holandia czy Niemcy. Symptomatyczne jest, że w tej kategorii najgorzej (najwyższa emisja dwutlenku węgla per capita) w UE wypada jej najbogatszy kraj – Luksemburg oraz najzamożniejsze państwa „nowej UE” – Czechy i Estonia.

Noblista Romer za podatkiem węglowym

Głównym problemem jest więc, czego nikt na razie nie chce głośno powiedzieć, zbyt duża i ciągle rosnąca konsumpcja, w tym energii, a nie to, że ją produkujemy z paliw kopalnych.

Z tego punktu widzenia lepszym, skuteczniejszym i sprawiedliwszym rozwiązaniem niż obecny unijny system redukcji emisji CO2 – EU ETS – wydaje się podatek węglowy. Za jego wprowadzeniem w skali globalnej opowiedział się ostatnio tegoroczny laureat nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii Paul Romer, przekonując, że to najlepszy sposób na obniżenie emisji CO2. Podatek węglowy miałby być doliczany do ceny zakupu wszystkiego, czego wyprodukowanie lub wykorzystanie wiąże się z emisją CO2. Wtedy nie płacilibyśmy za emisję po równo (tak jak dziś), ale każdy w takim stopniu, w jakim do niej się przyczynia. To pomogłoby też unijnej gospodarce, bo zrównałoby szanse unijnego przemysłu z przemysłem z innych kontynentów (szczególnie z Azji), który nie jest obciążony tak dużymi kosztami polityki klimatycznej. Podatek węglowy byłby bowiem nałożony także na towary importowane. Dziś duża część unijnej produkcji, np. stalowej, jest wypychana przez konkurencję z Azji, m.in. ze względu na obciążające przemysł UE koszty unijnej polityki klimatycznej. Skutek jest taki, że część unijnej produkcji przenosi się do krajów, które nie nakładają na przemysł zobowiązań do redukcji emisji CO2.

Emisja, zamiast się zmniejszać, tylko więc „migruje” poza UE. I to wystarczający powód, by unijną politykę klimatyczną zmienić.

Autor: Jacek Krzemiński, dziennikarz PAP, kieruje działem serwisów samorządowych.