Skoro świat rozpoczął poważną dyskusję o klimacie ponad ćwierć wieku temu, a potem – w Kioto i w Paryżu – dogadał się, jak przeciwdziałać globalnemu ociepleniu, to po co właściwie spotykanie w Katowicach?
Jeszcze nie zabijajcie świata, ludzie dorośli i mądrzy. Zaczekajcie chociaż do lata, przecież świat zawsze zniszczyć się zdąży. Zostawcie nam choć skrawek ziemi, by chodzić boso po łące, prawdziwe kolory jesieni i to słońce niezabijające”*. Te słowa prostej i dość starej piosenki, wykonywanej przez chór dziecięcy, trafiają w sedno. Od niedzieli 2 grudnia przez niemal dwa tygodnie już po raz 24. trwać będzie spotkanie delegatów z całego globu poświęcone problemowi zmian klimatu i strategiom przeciwdziałania globalnemu ociepleniu.
Po jednej stronie stołu zasiądą przedstawiciele zagrożonych zniknięciem wysp oceanicznych, po drugiej przemysłowe potęgi, emitenci największej ilości gazów cieplarnianych – przyczyny wzrostu temperatur. Ci pierwsi w wielu przypadkach musieli już opuścić swoje domy, m.in. na Wyspach Salomona, gdzie gwałtownie podnosi się poziom oceanu, czy na wyspie Han w Papui Nowej Gwinei. Za chwilę (oczywiście w przenośni, ale jednak to realne zagrożenie) znikną nam Grenlandia, Antarktyda czy Kiribati. Dramatyczne apele o pomoc dla zagrożonych wysp nie przebijają się do opinii publicznej tak, jak powinny. A ich władze już szukają schronienia dla swoich mieszkańców, m.in. w Australii. Może znikać powinna Floryda, by zaalarmować ekosceptyków? Już dziś zagrożenia powodziowe są tam niemal codziennością, a według klimatologów do 2100 r. poziom wód Atlantyku u wybrzeży Florydy może wzrosnąć nawet o kilka metrów.
A co z tymi po drugiej stronie stołu? Ich racje to miejsca pracy i własne zasoby naturalne, gwarantujące bezpieczeństwo nie tylko energetyczne, ale i ekonomiczne.
Czy tak sprzeczne interesy da się w ogóle pogodzić? Właśnie po to są szczyty klimatyczne ONZ, czyli COP. To skrót od Conferences of the Parties – Konferencje Stron. Wszystko zaczęło się w 1992 r. na Szczycie Ziemi w Rio de Janeiro. Wtedy podpisana została ramowa konwencja Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu (ang.: United Nations Framework Convention on Climate Change, czyli UNFCCC lub FCCC). Chyba jednak mało kto w ogóle ją pamięta. Nie była zbyt konkretna, nie wynikały z niej żadne zobowiązania dotyczące redukcji emisji gazów cieplarnianych. Początkowo po prostu państwa świata zgodziły się co do tego, że coś trzeba zacząć robić. I tak zaczęły się globalne negocjacje trwające do dziś. Po pierwszych spotkaniach w Berlinie i Genewie przyszedł czas na przełom, o którym słyszał chyba każdy. Chodzi o japoński protokół z Kioto wynegocjowany w 1997 r., ale który wszedł w życie dopiero w 2005 r. po ratyfikowaniu go przez kolejne kraje umowy. Jego głównym celem była redukcja emisji gazów cieplarnianych, a więc nie tylko CO2, ale też m.in. metanu czy tlenków azotu, co miało pozwolić na obniżenie średniej globalnej temperatury – zniwelować efekt cieplarniany, który zresztą do dziś. jest podważany przez niektórych naukowców. Do protokołu przystąpiło ponad 190 państw. W 2011 r. z przyczyn czysto ekonomicznych wycofała się z niego Kanada. Nie chciała płacić za niespełnienie swoich emisyjnych zobowiązań.
Reklama
Protokół z Kioto – symbol rozpoczęcia międzynarodowej dyskusji o globalnym ociepleniu, oceniany jest dziś różnie. Bo np. takie Stany Zjednoczone, których nie obejmował, i tak obniżyły poziom emisji, ale globalne emisje w porównaniu z rokiem bazowym, za jaki przyjmuje się 1990 r., wzrosły. Jego zapisy miały wygasnąć w 2012 r. Naturalne było więc pytanie, co dalej. W 2007 r. strony postanowiły, że w 2009 r. w duńskiej Kopenhadze rozpoczną negocjowanie brzmienia kolejnego dokumentu. W międzyczasie, w 2008 r., odbył się COP14 w Polsce. Al Gore, były wiceprezydent USA, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, przekonywał w jego trakcie, jak bardzo zmiany klimatyczne zabijają świat i dlaczego dyskusje w ONZ-owskich namiotach przygotowywanych zawsze specjalnie na dwutygodniowe obrady mają tak wielkie znaczenie. Choć dyskusje w 2008 r. w Poznaniu były gorące i przedłużyły się o pół doby względem pierwotnego grafiku, i choć wydawało się, że udało się przygotować podwaliny pod nowe światowe porozumienie, to rok później szczyt w Kopenhadze zakończył się impasem. Kolejne konferencje w Cancun, Durbanie, Doha, Warszawie i Limie także nie przyniosły przełomu. A problemy postępowały. Udało się w końcu w 2015 r. w Paryżu, a konkretnie w podparyskim Le Bourget.

Emocje wokół paryskiego kompromisu

Ale i wtedy było bardzo trudno. Do ostatniej chwili grudniowych negocjacji nie wiadomo było, czy szczyt zakończy się zawarciem jakiejkolwiek umowy. Rozmowy szły bardzo opornie. Kiedy w sobotę 12 grudnia rano (oczekiwany dzień zakończenia szczytu) okazało się, że nic konkretnego nie udało się wynegocjować i konferencji grozi fiasko, francuscy delegaci ściągnęli prezydenta Francois Hollande’a. Ten wygłosił dramatyczne przemówienie, ostrzegając przed zerwaniem konferencji i powtórką z Kopenhagi w 2008 r. Powszechnie wiadomo było, że Francuzi chcą uniknąć podobnego rozwoju wydarzeń. Nerwową atmosferę czuć było na konferencji, która odbyła się w sobotę 12 grudnia przed południem.
Prezydent COP21 Roland Fabius deklarował, że jest już blisko ostatecznego rozstrzygnięcia i że jest ono ambitne, ale uczciwe. Zapewniał, że udało się osiągnąć wszystkie cele, które od początku przyświecały negocjacjom. Przypominał, że redukcja emisji staje się interesem każdego, a celem nie powinno być przeforsowanie indywidualnych stanowisk poszczególnych krajów, tylko osiągnięcie kompromisu. O rozwagę prosił sekretarz generalny ONZ Ban Ki-moon.
Ostatniego dnia po południu zwołano posiedzenie plenarne (takie, podczas którego spotykają się delegaci wszystkich krajów uczestniczących w szczycie). W międzyczasie Francuzi przystąpili do rozmiękczania opornych państw. Wczesnym wieczorem, około godziny 19, ogłoszono, że udało się zawrzeć porozumienie. Wśród delegatów zapanował niebywały entuzjazm, a nawet lekkie wzruszenie.

Co podpisano w Paryżu

Porozumienie paryskie składa się 29 artykułów określających ogólne zasady działania państw względem środowiska. Najważniejszą z nich jest niedopuszczenie przed 2100 r. do zwiększenia temperatury na Ziemi o więcej niż 2 stopnie Celsjusza względem czasów przedprzemysłowych. Kraje ONZ zadeklarowały, że będą się starały dążyć do tego, by było to jednak poniżej 1,5 stopnia.
Wynik COP21 został oczywiście mocno oprotestowany. Dyskusja o tym, czy kompromis z Paryża to sukces czy porażka, trwała jeszcze długie tygodnie. Główny problem polega na tym, że jego ceną było zmiękczanie części zapisów. W efekcie nie ma żadnych sankcji, które można byłoby nałożyć na kraje odżegnujące się od udziału w globalnym wysiłku ograniczania emisji. Porozumienie zakłada, że każdy kraj dobrowolnie wyznaczy sobie cel redukcji i będzie się go trzymał. Niezależnie od niuansów porozumienie w Paryżu pokazało, że siła argumentów zwolenników polityki klimatycznej i radykalnej transformacji energetyki będzie coraz większa.

Dlaczego 1,5 stopnia, a nie 2?

Jak się okazuje, te pół stopnia robi kolosalną różnicę. Pokazały to raporty Międzynarodowego Zespołu ds. Zmian Klimatu (IPCC) – z 2015 r. i nowszy, który ukazał się w październiku. Jest on przełomowy, gdyż pokazuje, że ograniczenie wzrostu temperatury do 2 stopni nie powinno nas już w ogóle interesować – to niewielkie, wydaje się, ocieplenie ziemskiej atmosfery i tak będzie miało dla ziemi katastrofalne skutki. Pozytywnym akcentem pojawiającym się w raporcie jest to, że ograniczenie wzrostu temperatury do 1,5 stopnia wciąż jest możliwe. Jednak wiązałoby się z ogromnym wysiłkiem. Aby nie przekroczyć tego progu do 2030 r., ludzie powinni ograniczyć emisję CO2 o ok. 45 proc. w porównaniu z 2010 r. i w granicach 2050 r. osiągnąć poziom „0 netto”. Oznacza to, że wszelkie ewentualne emisje musiałyby zostać zrównoważone poprzez wychwytywanie CO2 z atmosfery. Według IPCC do 2050 r. ludzie są w stanie zrezygnować z wytwarzania energii elektrycznej z węgla.
Eksperci IPCC podkreślają, że już to ocieplenie, którego jesteśmy świadkami, niesie dla ludzkości wiele negatywnych skutków. Rafa koralowa zamiera, przybywa ekstremalnych zjawisk pogodowych, a poziom mórz i oceanów stopniowo się podnosi, przy jednoczesnym ubytku pokrywy lodowej w Arktyce. Jeśli nie zostaną podjęte żadne istotne działania, to – ich zdaniem – temperatura na Ziemi do 2100 r. wzrośnie o 3,5–6 stopni C. Będzie to oznaczało bezpośrednie zagrożenie dla przetrwania ludzi. Jednak sprawienie, by wzrost temperatury zatrzymał się na 1,5 st. C, wymagać będzie szybkich przemian m.in. w energetyce, przemyśle, budownictwie, transporcie. Koniecznością staje się np. odejście od spalania węgla. Wiele krajów już to zresztą deklaruje. Nie zawsze dzieje się to kosztem wielkich wyrzeczeń. Przykładem są choćby Węgry, które zadeklarowały niedawno, że w 2030 r. wygaszą ostatnią elektrownię na węgiel. I trudno dziś dyskutować, na ile jest to efekt polityki klimatycznej, a na ile efekt strategicznej decyzji, by bardziej skupić się na współpracy z Rosją i rozbudowywać elektrownie jądrowe w dostarczanej przez nią technologii. Zgoła odwrotny plan tuż przed szczytem przedstawiła Francja: chce zmniejszyć uzależnienie od energetyki jądrowej i wprowadzić do systemu więcej zielonych źródeł. Konkretnie – do 2035 r. chce zamknąć 14 z 58 reaktorów. Z węglem pożegna się już w 2022 r. Warto jednak zaznaczyć, że tylko na papierze, bo przecież i tak Francuzi jedną trzecią energii importują z Niemiec, a tam węgiel ma się wciąż bardzo dobrze. Również ze względu na realizowany konsekwentnie plan wychodzenia z energetyki atomowej. Już przed ubiegłoroczną konferencją klimatyczną w Bonn Niemcy znalazły się pod pręgierzem międzynarodowej krytyki z powodu swojej polityki węglowej. W Berlinie od połowy 2018 r. pracuje komisja węglowa, która ma przedstawić termin ostatecznego odejścia od węgla. Jak się jednak niedawno okazało, Niemcy również do Katowic przyjadą z pustymi rękami. Tamtejsze media donoszą tymczasem, że rząd Angeli Merkel dał komisji czas do stycznia, by mogła poprawić przygotowany dotychczas projekt planu.
Z kolei polski rząd na dosłownie kilka dni przed szczytem zadeklarował, że wchodzi w atom. I to dosłownie. Mamy budować gigawaty mocy w tej technologii. Można tylko z przekąsem przypomnieć, że niezależnie od deklaracji składanych przez kolejne ekipy rządzące i setek milionów złotych wydanych dotychczas na przygotowania, atomu jak nie było, tak nie ma. A przecież w styczniu będziemy obchodzić 10. rocznicę podjęcia przez Radę Ministrów uchwały, że Polska będzie realizować plan rozwoju energetyki jądrowej.
Warto w tym kontekście zaznaczyć, że niezależnie od deklaracji i planów polityków klimat biznesowy sprzyja rozwojowi niskoemisyjnych technologii wytwarzania energii. W listopadzie tego roku byliśmy świadkami zmiany paradygmatu. Dotychczas w Polsce byliśmy przyzwyczajeni do tego, że to węgiel jest naszym najpewniejszym i najtańszym źródłem prądu. Tymczasem wyniki ostatnich aukcji OZE pokazują, że nie tylko farmy wiatrowe na lądzie, ale i instalacje słoneczne są w stanie w długoterminowych kontraktach sprzedać Polakom prąd po cenie niższej niż ta dostępna na rynku hurtowym – na giełdzie energii. Jednocześnie pobijemy w tym roku kolejny rekord importu węgla z Rosji, a ceny uprawnień do emisji CO2 są niemal trzy razy wyższe niż rok temu. I perspektyw na zmianę tego trendu nie widać.

Cel na katowicki szczyt

W grudniu rządy niemal wszystkich krajów dokonają przeglądu porozumienia paryskiego w sprawie przeciwdziałania zmianom klimatycznym. Raport IPCC będzie podstawą do dyskusji w Polsce. Efektem obrad na Śląsku ma być Katowice Rulebook, czyli zbiór reguł opisujących, jak ma być wcielane w życie porozumienie z Paryża. Dokument, który będzie negocjowany w Katowicach, liczy aż 300 stron. Co ciekawe, do Polski przyjedzie również liczna delegacja Stanów Zjednoczonych, choć kraj ten wycofał się z porozumienia paryskiego (ale decyzję formalnoprawną ma podjąć dopiero w 2020 r.).
Organizacja szczytu klimatycznego w Katowicach, na który zapowiedziało się 26 tys. delegatów z ok. 190 krajów, będzie kosztowała 252 mln zł. Wiele osób zastanawia się, czy w XXI w., w dobie nowoczesnych technologii, takie spotkania mają sens. Przecież można by je prowadzić online. Choćby 21 listopada br. państwa najbardziej zagrożone zmianą klimatu (Climate Vulnerable Forum – CVF) zwołały Wirtualny Szczyt Klimatyczny.
Obecnie prezydencję CVF sprawują Wyspy Marshalla – państwo, którego terytorium złożone z 1150 wysp znajduje się zaledwie 2 m nad poziomem morza. Kraj ten przyjął niedawno plan osiągnięcia klimatycznej neutralności do 2050 r. Oczywiście wpływ wysp na globalny poziom emisji jest minimalny, ale ma to znaczenie symboliczne. – Jeśli jeden z najmniejszych i najbardziej odizolowanych narodów może to zrobić, mogą to zrobić wszyscy inni, w tym również duzi emitenci – powiedziała prezydent Wysp Marshalla Hilda Heine podczas wystąpienia otwierającego wrześniowy New York Climate Week.

>>> Czytaj też: Klimatyczna zagłada coraz bliżej. Wielka rywalizacja potęg wymaga ofiar [OPINIA]

*„Jeszcze nie zabijajcie świata”, muz. R. Piotrowski, Z. Grabowski

Unia gotowa na negocjacje w Katowicach

– UE odegrała decydującą rolę podczas przyjmowania porozumienia paryskiego i taką samą rolę odegramy w Katowicach. Niezbędne jest, aby COP24 dostarczył zbiór zasad przybliżających nas do realizacji zapisów z Paryża i był podsumowaniem naszych zbiorowych wysiłków, aby stawić czoła zagrożeniom związanym ze zmianą klimatu. Właśnie w tym kontekście Komisja Europejska przyjęła dziś długoterminową strategię klimatyczną – powiedział 28 listopada Miguel Arias Cañete, unijny komisarz ds. klimatu. – To prawda, na drodze stoi wiele wyzwań. Ale utrzymanie status quo nie jest opcją. Wszyscy widzieliśmy, nie dalej niż tego lata, że konsekwencje braku opanowania zmian klimatycznych są głębokie i kosztowne. Nie możemy sobie pozwolić na brak działania – zaznaczył.
Unia, przedstawiając projekt planu na 2050 r., po raz kolejny postawiła się na pozycji światowego pioniera: w ciągu nieco ponad trzech dekad chce na swoim obszarze wcielić w życie plan z Paryża i osiągnąć zerowy poziom emisji, tzn. pochłaniać tyle samo CO2, ile się go emituje. Już teraz Europa ma najambitniejszą na świecie politykę klimatyczną i energetyczną. Plany są takie, by dzięki odnawialnym źródłom energii i zwiększeniu efektywności do 2030 r. obniżyć emisję o 45 proc. Bez wdrażania dodatkowych polityk przełożyłoby się to na 60 proc. redukcji emisji do 2050 r. Zdaniem UE to nie wystarczy – dlatego przedstawiono osiem scenariuszy będących wynikiem modelowania różnych rozwiązań technologicznych. Obejmują one wszystkie kluczowe sektory, w tym energię, budynki, transport, przemysł, rolnictwo i szersze wykorzystanie gruntów (gleb). Podstawowe postulaty, jeśli porównać je z przedstawionym niedawno projektem polskiej polityki energetycznej (przypomnijmy: w 2030 r. z węgla ma pochodzić 60 proc. prądu), są wręcz rewolucyjne. Do 2050 r. kraje UE mają 80 proc. energii czerpać z odnawialnych źródeł. Zużycie energii ma spaść o połowę. Dodatkowo KE oczekuje większego zaangażowania wszystkich sektorów gospodarki (przemysł, transport) w redukcję zanieczyszczenia atmofery. Nie da się w ten sposób ściąć emisji do zera, ale można jej część pochłaniać dzięki wykorzystaniu ziemi i lasów, a tam, gdzie to konieczne, wykorzystując technologię CCS, czyli składowanie CO2 pod ziemią.