Wykluczenie transportowe spowodowane upadkiem PKS-ów jest zjawiskiem tak powszechnym, że się do niego przyzwyczailiśmy. I to największy problem.
Ja to, proszę pana, mam bardzo dobre połączenie…” – tak zaczyna się dialog dwóch mężczyzn w filmie Stanisława Barei „Co mi zrobisz, jak mi złapiesz”. Wciąż śmieszy, być może dlatego, że choć film został nakręcony w 1978 r., to wciąż jest aktualny. „Do PKS mam pięć kilometry. O czwartej za piętnaście jest PKS (…). Na Ochocie w elektryczny do stadionu, a potem to już mam z górki, bo tak… w 119, przesiadka w 13, przesiadka w 345 i jestem w robocie. I jest za piętnaście siódma. (…) Góra 22:50 jestem z powrotem. Golę się, jem śniadanie i idę spać”.
Czy dziś podobny opis codziennej tułaczki moglibyśmy usłyszeć gdzieś na rubieżach zapomnianej komunikacyjnie Polski powiatowej? Całkiem możliwe, bo choć na przestrzeni lat zmieniło się wiele, to niestety – w kwestii transportu – nie na lepsze. O ile kiedyś autobusy PKS jeździły zatłoczone i o miejsce trzeba było walczyć, o tyle obecnie raczej na polskich drogach ich nie uświadczymy.
Reklama
Dziś nikt nie ma wątpliwości, że nie da się uzdrowić sytuacji bez dosypania pieniędzy. Ale zaproponowane ostatnio przez rząd 800 mln zł rocznie to znacząco za mało, by wskrzesić PKS-owego trupa. Droga do tego celu jest bardziej wyboista niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Tymczasem musimy wcisnąć gaz do dechy. Bo im dłużej ignorujemy potrzeby wykluczonej komunikacyjnie Polski powiatowej, tym bardziej cementujemy wypaczony rynek i pogłębiamy kryzys.

Życie na ziemiach niczyich

Jaki jest efekt tych wieloletnich zaniedbań? Dziś prawie 14 mln z nas – przez codzienny trud – zasługuje na tytuł mistrzów logistyki. Zgodnie ze statystykami GUS aż tylu mieszkańców podmiejskich terenów regularnie rzuca wyzwanie sytuacji, by dostać się do urzędu czy pracy, których na próżno szukać w miejscu ich zamieszkania.
Wszystko to znajduje odzwierciedlenie w danych. Od 2004 r. transport autobusowy stracił ponad połowę pasażerów. O ile 15 lat temu było ich ponad 800 mln, o tyle w 2017 r. liczba ta spadła do 378 mln. Warto zestawić to z innymi danymi GUS, które dotyczą samochodów osobowych. W 2004 r. było ich zarejestrowanych ponad 11 mln. Liczba ta podwoiła się do 2017 r. Rzecz w tym, że im częściej musimy polegać na własnych czterech kółkach, tym mniejszą motywację (a raczej biznesowe uzasadnienie) mają prywatni przewoźnicy, by zainteresować się daną trasą i uruchomić przewozy. Przecież dla „kilku osób” się nie opłaca. Tylko że te „kilka osób” stanowi pokaźną grupę. Sęk w tym, że jest ona rozproszona po 20 proc. sołectw, do których – według danych Polskiej Akademii Nauk – w ogóle nie dociera jakikolwiek transport publiczny. To te najgorsze przypadki.
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP