Teza, że przez wpływ kultury folwarcznej ciągle jesteśmy zacofani i nie żyjemy tak dostatnio jak za Odrą, [...] jest w znacznym stopniu odwracaniem kota ogonem, bo duża część systemu folwarcznego wynika z zależności kapitałowej. Z tego, że przewagą konkurencyjną naszej gospodarki była i jest tania praca - mówi w wywiadzie prof. Tomasz Zarycki.
ikona lupy />
DGP

Znaczna część naszego społeczeństwa wciąż marzy, żeby w Polsce było jak na Zachodzie. Gonimy ten Zachód i gonimy, a jesteśmy daleko w tyle. Dlaczego Polska jest państwem peryferyjnym?

Rozmowa na temat tego, w jakim miejscu znajduje się nasze państwo, jak funkcjonują jego instytucje publiczne, co myślimy o otaczającej rzeczywistości, powinna się zaczynać od refleksji na temat naszego miejsca w światowym podziale pracy. Ta nieustająca licytacja, komu zawdzięczamy wzrost gospodarczy i kto najbardziej przyczynił się do tak dynamicznego rozwoju, nie powinna przesłaniać zasadniczej kwestii – strukturalnie, a więc w skali czasowej liczonej stuleciami, znajdujemy się w pozycji podporządkowanej.

Co to znaczy?

Reklama

Obecnie się rozwijamy, ale ten proces jest związany z rynkiem niemieckim i naszą rolą podwykonawcy. Teraz ta współpraca wygląda dobrze: jest przepływ kapitału, a nawet w pewnym zakresie nowych technologii oraz innowacji. Ale w tym układzie bierzemy to, co zaawansowane, a dajemy to, co niskoprzetworzone. Konkurujemy ciągle tanią siłą roboczą, jesteśmy kapitałowo i technologicznie uzależnieni. Dziś nie przeszkadza nam to we wzroście, ale w długiej perspektywie to sytuacja ryzykowna.

Dlaczego?

Nie można dziś postawić tezy, że nasz rozwój będzie trwały – jest na to za wcześnie. Dopiero spojrzenie na procesy ekonomiczne oraz społeczne w długiej perspektywie pozwoli zrozumieć mechanizmy, które wywierają wpływ na kształt naszego państwa, instytucji i nas samych. Trzeba kilkudziesięciu lat, by to dostrzec, ponieważ rozwój kapitalizmu następuje cyklicznie, a kryzysy pełnią w tym układzie rolę regulacyjną. Na dodatek dopóki nie będzie poważniejszego kryzysu od tego, który zaczął się w 2008 r., dopóty będzie trudno odpowiedzieć na pytanie, czy nasza sytuacja trwale zmieniła się na lepsze.

Rządzący deklarują chęć zerwania z tym uzależnieniem. Istotną rolę w tym procesie ma odegrać państwo wspierające rodzimy biznes. Dzięki temu wyhodujemy swoich narodowych championów, którzy mają dzielnie rozwijać obiecujące branże. Czy to jest droga, dzięki której przezwyciężymy ekonomiczną zależność?

Pytanie tylko, czy te działania będą, a nawet czy mogą być na dłuższą metę, skuteczne. Jak zwracają uwagę badacze tzw. systemu światowego, przypadki wybicia się z peryferyjności są w historii współczesnej nieliczne i związane zwykle z czymś, co można nazwać niezwykle szczęśliwą dla danego kraju konfiguracją sił geopolitycznych.

W refleksji nad stanem gospodarki ważne miejsce zajmuje społeczne zaufanie. Tymczasem kolejne badania wskazują, że jako społeczeństwo mamy duży problem z zaufaniem do instytucji i do siebie nawzajem. Aby to wyjaśnić, najczęściej odwołujemy się do naszej mentalności. Padają twierdzenia, że tym historycznym doświadczeniem, które najbardziej ukształtowało naszą mentalność, jest kultura folwarczna.

Dla mnie to próba wytłumaczenia problemu ekonomicznego w kategoriach kulturowych. Oczywiście, to pozwala na śmiałą tezę, że przez wpływ kultury folwarcznej ciągle jesteśmy zacofani i nie żyjemy tak dostatnio jak za Odrą. Ale to jest w znacznym stopniu odwracanie kota ogonem, bo duża część systemu folwarcznego wynika z zależności kapitałowej. Z tego, że przewagą konkurencyjną naszej gospodarki była i jest tania praca. Oraz z tego, że jej zapewnienie często wymagało i do dziś czasem wymaga dość brutalnego, w szczególności w porównaniu z obowiązującymi w danym okresie na Zachodzie zasadami, traktowania pracownika.

Czyli tych kilka sloganów o kulturze folwarcznej, spuściźnie pańszczyzny i obciążeniu mentalnym tłumaczy mniej, niż powszechnie się uważa?

Takie tezy nie są pozbawione pewnych podstaw, nie można zaprzeczyć roli czynników kulturowych w rozwoju, ale dostrzegam też ich negatywną rolę. Bo do czego były używane od początku lat 90.? Dzięki nim ciężar odpowiedzialności za niepowodzenia, np. podczas wprowadzania reform, przerzucono na barki obywateli. To przeniesienie sprawstwa z zachodniego kapitalizmu na nas, a tym bardziej na szeregowych obywateli jako kulturowo i psychologicznie niedojrzałych, legitymizuje naszą półperyferyjną pozycję.

Czy to znaczy, że kultura i psychologia nie mają znaczenia?

W jakimś stopniu determinują nasze myślenie i pozwalają na uzyskiwanie autonomii w pewnych obszarach, ale jeśli chodzi o makroprocesy, są raczej wtórne wobec zależności ekonomicznej, która w Polsce jest marginalizowana przez wielu naukowców, polityków i ludzi mediów. Wyraźny renesans tego typu myślenia, którego korzeni można szukać już w myśli oświeceniowej, stał się bardzo widoczny już w latach 80. Wtedy też można było obserwować proces przeorientowania się polskich nauk społecznych z analiz ekonomicznych procesów długiego trwania na rzecz skupienia się na kulturze.

Status państwa peryferyjnego wydaje się ignorowany przez naszych polityków. Wolimy napinać muskuły i pompować dumę. To dobra metoda?

Brak rozpoznania własnych ograniczeń nie pozwala na podejmowanie działań adekwatnych do stojących przed nami wyzwań. Warto tu przypomnieć, że niewątpliwy sukces krajów nordyckich, którym udało się awansować w hierarchiach gospodarczo-politycznych, polegał m.in. na trafnym rozpoznaniu natury własnej peryferyjności i dopasowaniu doń rozwiązań w sferze gospodarczej, naukowej czy społecznej. Tam nie zaklinano rzeczywistości, nie pielęgnowano przekonania o własnej wyjątkowości, o przynależności do centrum.

Jakie są społeczne konsekwencje ujmowania peryferyjności w kategoriach kulturowych, a nie ekonomicznych?

Taka intelektualna matryca przekłada się na konkretne przekonania. Jeśli wierzy się, że to kultura odpowiada na nasze zacofanie, a nie gospodarka, wtedy sądzimy, że ludzi trzeba wychowywać. To rodzaj wzmocnienia roli elity jako grupy prowadzącej społeczeństwo. Mówiąc dosadnie, czuje się ona zobowiązana do wtłoczenia pakietu czy to przekonań nowoczesnych i postępowych, czy też narodowych i patriotycznych w umysły współobywateli, wszystkim tym, którzy mają cierpieć na mentalny paraliż owocujący jakoby słabością gospodarczą kraju.

Jesteśmy zacofani, bo mamy tę okropną, wschodnią mentalność – słyszymy. Czy można spojrzeć na to inaczej?

Brak zasobów kapitałowych oznacza brak silnej wielopokoleniowej burżuazji, efektem tego jest słabe państwo i to, co może być postrzegane potocznie jako mierne zasoby intelektualne – a więc brak wiedzy i myślenia strategicznego w kategoriach długofalowych. Tymczasem istotnym aspektem tej słabości wydaje się niezdolność słabych elit ekonomicznych do projekcji swoich długofalowych interesów na instytucje publiczne. Mówię tu o interesach w szerszym aspekcie, uwzględniających sprawność państwa i dobrobyt społeczeństwa jako czynników gwarantujących elicie ekonomicznej utrzymanie społecznej legitymizacji. W efekcie mamy dużo słabsze instytucje, które w społeczeństwach zamożnych państw w o wiele większym stopniu organizują życie społeczne i dają efekt kulturowy w postaci tego, co potocznie nazywa się kapitałem społecznym, który nie opiera się wyłącznie na personalnym psychologicznym poczuciu zaufania, ale również na świadomości sprawnego funkcjonowaniu instytucji egzekwujących kary za naruszenie zasad. Nikt nie rodzi się z gotowym zestawem cech sprzyjających zaufaniu społecznemu. Obiektywnie istniejące problemy kulturowe są w istotnym stopniu związane ze słabością gospodarczą naszego państwa.

Mamy zatem elity i obywatelską masę, którą trzeba uformować – prosty podział na figury i pionki. Co ważnego nam umyka, kiedy ustawimy w taki sposób społeczną szachownicę?

Tracimy w ten sposób z horyzontu różnego typu instytucje. To one pomagają ludziom funkcjonować w społeczeństwie, nie powinniśmy zostawiać wszystkiego w rękach elity próbującej zmieniać rzeczywistość za pomocą zmiany kulturowej. Większość problemów, z którymi teraz się zmagamy jako państwo i społeczeństwo, może być postrzegana jako efekt odreagowywania wykluczenia społecznego i słabości zarówno w sensie efektywności, jak i zasobności materialnej, instytucji publicznych na czele ze służbą zdrowia i opieką społeczną, inspekcją pracy oraz szkolnictwem.

W jaki sposób możemy to zmienić?

Jedynym skutecznym rozwiązaniem jest działanie na poziomie znaczącego dofinansowania zaniedbywanej polityki społecznej: dbanie o służbę zdrowia czy poprawa dostępu do edukacji. Czyli działania ekonomiczne. Bo walcząc z negatywnymi postawami społeczeństwa za pomocą interwencji kulturowych, łatwo zmarginalizować istotę problemu. Część liberałów polubiła taką strategię, bo zdejmuje odpowiedzialność z państwa i przerzuca ją na ludzi.

Wiemy, jakie wady i słabości mają polskie elity. Czy jest jeden wspólny państwom peryferyjnym model, w jakim one funkcjonują?

Peryferie charakteryzują się zwykle tym, że nie mają wielopokoleniowej elity ekonomicznej. W Polsce mamy ludzi bogatych, ale oni są zwykle traktowani przez inteligencję jako uzurpatorzy, tym bardziej że ich majątki są zwykle świeżej daty. Burżuazja zachodnia jest zaś historyczną elitą, która dzięki pieniądzom i kompetencjom kulturowym bierze na siebie odpowiedzialność polityczną wykraczającą poza horyzont jednej kadencji, co nie oznacza jednocześnie, że ważnej roli nie odgrywają tam też szybciej zmieniające się elity polityczne. Ich rola jest jednak na dłuższą metę podporządkowana, podczas gdy na peryferiach to właśnie one mogą odgrywać rolę dominującą. Choć w Polsce to raczej elity kulturowe – inteligencję – widzę jako kluczowego aktora.

W teorii postkolonialnej można spotkać pojęcie elit kompradorskich, a więc mniej lub bardziej świadomych beneficjentów eksploatacji własnego kraju przez obcy kapitał. My też mamy swoich kompradorów?

W sensie technicznym większość elit ekonomicznych w krajach peryferyjnych jest w mniejszym lub większym stopniu kompradorska, a w szczególności ci, którzy pracują dla zachodnich korporacji. Ale od razu pojawia się pytanie, czy mamy alternatywę. Bo przecież można powiedzieć, że ci kompradorzy pracują na rzecz Polski, akumulując pewien kapitał. Choć to znów dopiero następny wielki kryzys pokaże, czy owa akumulacja przekroczy poziom pozwalający im na zachowanie samodzielności po wycofaniu się ich zagranicznych pracodawców. Należy jednocześnie pamiętać, że określenie „elita kompradorska” jest stygmatyzującym pojęciem, a jego stosowanie jest w praktyce arbitralną oceną polityczną. To, czy rolę danej elity, wydającej się mieć taki charakter, uznaje się za szkodliwą, wynika w dużej mierze z charakteru projektu politycznego, który dominuje w danym okresie historycznym. W szerokim sensie to prawie wszyscy jako pracownicy umysłowi jesteśmy kompradorami, bo wszyscy pośrednio czerpiemy zyski z tego, że legitymizujemy system ekonomiczny oparty na regułach rozwoju zależnego.

Media, naukowcy i politycy często dla opisu tego, co się dzieje w Polsce, używają pojęć i prądów intelektualnych, które w jakiejś części bezrefleksyjnie importują z państw zamożnego Zachodu. Czy jesteśmy skazani na tego typu schemat poznawczy?

Peryferyjność zakłada słabość kulturową i intelektualną, ale nie w sensie psychologicznym. To nie oznacza, że my gorzej myślimy, tylko mamy słabszą społeczną moc generowania autonomicznych ram poznawczych.

Co to znaczy?

Mamy do dyspozycji słabsze uczelnie i niższej jakości zasoby instytucjonalne, które powodują, że jesteśmy skazani jak większość państw peryferyjnych na intelektualną zależność od państw silniejszych. Choć zresztą dziś trudno mówić gdziekolwiek na świecie o pełnej niezależności, w szczególności od nauki i kultury amerykańskiej. Chodzi raczej o różne stopnie intelektualnej autonomii.

Czy wobec tego uprawniona jest teza, że nauka, a więc wiedza, która powstaje w Polsce np. obszarze nauk społecznych, ma charakter peryferyjny?

Instytucje, które biorą udział w tworzeniu wiedzy, siłą rzeczy w takim układzie znajdują się w pewnego rodzaju napięciu między naukową przestrzenią państw zachodnich, gdzie dominują określone teorie naukowe oraz hierarchie instytucji, wydawnictw i autorytetów, a częścią lokalną, która jest zakorzeniona w naszym narodowych środowisku i jego dorobku. Trzy lata temu wspólnie z dr. Tomaszem Warczokiem przeprowadziliśmy systematyczne badania, biorąc na warsztat polskie nauki polityczne, które wydają się dobrym poligonem badawczym dla bliższego poznania charakterystyki nauk społecznych w Polsce. Zaobserwowaliśmy napięcia między narracjami umiędzynarodowienia, otwartości na konkurencję z badaczami zachodnimi, charakterystycznymi dla dość wąskiej frakcji środowiska politologicznego, a dominującą w nim postawą względnej izolacji od globalnego systemu nauki, niechęcią do rywalizacji w ramach międzynarodowego rynku nauk społecznych, co często było uzasadniane koniecznością obrony polskości nauk społecznych i służbą narodowym interesom.

Jakie wnioski wyłoniły się z badań?

W przypadku polskich nauk społecznych doszło do ciekawego zjawiska zachowania znaczącej autonomii wobec presji nauki światowej, co notabene nie jest wcale tak typowe dla wszystkich krajów peryferyjnych. Było to możliwe m.in. dzięki temu, że w przeciwieństwie do większości sektorów polskiej gospodarki czy nawet kultury masowej w obszarze nauki nie pojawiły się w Polsce zachodnie inwestycje i konkurencyjne instytucje. Jednocześnie środowisko naukowe odziedziczyło po PRL znaczące zasoby materialne i instytucjonalne: liczne uczelnie i instytuty badawcze, a także instytucje gwarantujące monopol polskich uczonych w obszarze szkolnictwa wyższego, jak np. Centralna Komisja ds. Stopni i Tytułów. Nie doszło do znaczącego uwłaszczenia się na tych zasobach, ale służą one przede wszystkim elicie pola naukowego i są zarządzane przez nią samorządowo. Zdolność państwa czy elit ekonomicznych do wywierania presji na nauki społeczne w kierunku ich udziału w międzynarodowej grze naukowej i edukacyjnej są ograniczone. Zwrotnie państwo to i elity ekonomiczne nie są szczególnie wobec tych nauk, a szerzej nauki w Polsce, szczodre.

Mamy zatem peryferyjną biedanaukę.

Można chyba tak powiedzieć, niskie płace w tym sektorze są kompensowane przez zaangażowanie się znacznej części elity nauk społecznych w różnego rodzaju dodatkowe aktywności, czy to na polach doradztwa dla podmiotów publicznych lub komercyjnych, krajowych i międzynarodowych, polityki i mediów, czy też płatnych usług edukacyjnych. To silne, nieporównywalne w skali z krajami zachodnimi, uwikłanie w pracę dla świata pozanaukowego owocuje innego typu presją na pole nauki niż ta związana z jego zależnością od świata globalnej akademii. Jest to presja na zaradność w zdobywaniu środków na życie, owocująca przywiązywaniem względnie mniejszej wagi do osiągnięć naukowych, a jednocześnie znacznym poziomem zaangażowania politycznego. To zaangażowanie może być rozpatrywane jako funkcja służebna nauk społecznych wobec tzw. pola władzy, w szczególności chodzi o rolę legitymizacyjną nauki. Choć warto zwrócić uwagę, że jest to legitymizacja działająca głównie wewnątrz kraju, na poziomie międzynarodowym nasze nauki społeczne mają bardzo niskie zdolności oddziaływania, nieproporcjonalnie mniejsze nawet w stosunku od pozycji naszego kraju w międzynarodowych hierarchiach ekonomicznych i politycznych, co dobrze pokazują porównania z innymi krajami Europy Środkowej. Z drugiej jednak strony można rozpatrywać instytucje akademickie jako narzędzie inteligenckiej elity, którą postrzegam jako dominującą elitę w Polsce.

Jaką rolę spełniają w tym układzie?

Dostarczają one członkom tej elity zasobów w postaci wyznaczników prestiżu, jak tytuły i stopnie akademickie, oraz stabilnych ram zatrudnienia. Pozwalają jednocześnie na swobodne działanie w innych sektorach pola władzy, w szczególności w polityce, administracji czy biznesie. Warto zwrócić uwagę, że nieproporcjonalnie wielu członków polskiej elity posiada jakieś, choćby „zamrożone”, etaty na uczelniach oraz tytuły naukowe. Aby mogli oni zdobywać te stopnie i utrzymywać owe etaty, działając w innych polach, presja na osiągnięcia naukowe mierzone międzynarodowymi standardami nie może być duża. Ta uprzywilejowana w Polsce rola inteligencji, dla której instytucje akademickie stanowią ważne zaplecze instytucjonalne, może właśnie tłumaczyć silną autonomię polskich nauk społecznych od gry światowej.

Przez lata elity liberalne chętnie korzystały z wiedzy importowanej z Zachodu i na niej budowały debatę publiczną. Obecnie rządzący deklarują, że nic ich nie łączy ze zgniłym liberalnym Zachodem, tworząc w ten sposób wrażenie samowystarczalności.

Jesteśmy w znacznym stopniu skazani na zależność i w dużym stopniu nasze kłótnie wynikają z tego, kto na jakie teorie się powołuje. Możemy potępiać naszych oponentów za to, że są bardziej zależni od zachodniej myśli i bezrefleksyjnie ją importują, przerzucając do Polski bez uwzględnienia jej kontekstu wątpliwej jakości tezy, albo odwrotnie – możemy też naszych oponentów krytykować za to, że tworzą zaścianek intelektualny, próbując nieudolnie walczyć ze światem. Jednak nawet krytykując akademickich „kosmopolitów”, też wspieramy się najczęściej jakimiś zachodnimi pojęciami i teoriami, zwykle innymi czy też inaczej od naszych oponentów interpretowanymi. Marzenia o samowystarczalności są raczej nierealistyczne, chodzi raczej o to spór o to, kto i w jakiej formie kontroluje kanały intelektualnego importu.

Jak to wszystko wpływa na nasze myślenie o nowoczesności?

Importowaliśmy wyobrażenia o tym, jak działa nowoczesność, kiedy ten wymarzony Zachód wszedł w liberalną fazę. Do tego w naszych naukach społecznych po 1989 r. względnie mało interesowano się zachodnią myślą krytyczną wobec neoliberalnego mainstreamu. Czasem myślicieli krytycznych reinterpretowano też w sposób odwrotny w stosunku do ich intencji: analizowaną przez nich z dystansem rzeczywistość krajów zachodnich pokazywano jako wzorzec do osiągnięcia. Ponadto dla strony konserwatywnej w Polsce ta lewicowa w większości krytyka kapitalizmu nie była nigdy interesująca, stąd jej słaba w Polsce recepcja.

Czy mamy w odwodzie opcję, która pozwoliłaby nam czerpać siłę z peryferyjności? Czy to w ogóle jest możliwe?

Podstawową zmienną dającą podmiotowość peryferiom jest gra jej zależnościami od więcej niż jednego centrum, jeśli tylko istnieje ku temu możliwość. Chodzi o próby wygrywania przeciw sobie konkurujących ze sobą graczy zewnętrznych, próbujących kontrolować, ale też i uwodzić daną peryferię. Peryferie mające taką zdolność można określać mianem peryferii stykowej. Można interpretować niektóre okresy dynamiczniejszego rozwoju gospodarki na ziemiach polskich w takich kategoriach, choć nie jestem pewien, czy dziś mamy szerokie pole do tego typu taktycznych gier. Niektórzy w takich kategoriach np. widzą możliwość balansowania między Ameryką a Niemcami, są też wizje zaangażowania w Polsce Chin jako przeciwwagi dla wpływów zachodnich. Inne strategie rozwoju peryferii określić można jako kompensacyjne.

Czyli?

Słabość ekonomiczną, która jest istotną peryferyjności, można kompensować bądź to konsolidacją władzy państwowej, a więc kapitałem politycznym, bądź też intensyfikacją aktywności kulturowej. Pierwszy typ kompensacji dobrze egzemplifikuje współczesna Rosja, która podobnie jak wcześniej Związek Sowiecki w sposób asertywny używa państwa, w tym jego struktur siłowych, do ograniczenia wpływów zachodnich oraz wsparcia procesów akumulacji kapitału. Aspektem tego jest to, że elita polityczna w Rosji, znana historycznie jako nomenklatura, ma pozycję znacznie silniejszą od elity kulturowej (inteligencji) oraz ekonomicznej (oligarchów).

Drugi typ kompensacji wydaje się szczególnie wyraźny w przypadku Polski z jej siłą wielopokoleniowej elity kulturowej – inteligencji. Ma ona zarówno atuty, bo silna kultura to podstawa poczucia wartości, której deficyt jest często wielkim problemem peryferii, oraz realny zasób w wielu sferach, który jest o wiele mniej narażony na degradację od czynników materialnych. Ale kompensacja kulturowa może być też obciążeniem, bo może wzmagać podejrzliwość wobec elit ekonomicznych jako „mniej kulturalnych”. Może też generować mylne przekonanie, że to kultura sama w sobie jest czynnikiem sprawczym we współczesnym systemie światowym i koncentrować energię polityczną na działaniach mających na celu poprawę czy wzmocnienie wizerunku kraju za pomocą tylko operacji symbolicznych, jak budowa muzeów, pomników czy rzekomych symboli nowoczesności, jak wielkie stadiony, które same w sobie nie generują jednak potem dochodu.

>>> Czytaj też: Porzućmy nadzieję na dogonienie Zachodu. Unia utrwali naszą peryferyjność

BIO: Tomasz Zarycki profesor socjologii i geograf społeczny, dyrektor Instytutu Studiów Społecznych im. Roberta Zajonca Uniwersytetu Warszawskiego. Autor prac: „Ideologies of Eastness in Central and Eastern Europe”, „Peryferie. Nowe ujęcia symbolicznych zależności centro-peryferyjnych”, „Gra peryferyjna. Polska politologia w globalnym polu nauk społecznych”