ikona lupy />
Jerzy Kwieciński / Media

Opłaca się być w UE?

Kiedy zaczynaliśmy proces transformacji w Polsce, PKB na mieszkańca wynosiło ok. 40 proc. średniej unijnej. Piętnaście lat później - ok. 50 proc. W tej chwili, po kolejnych 15 latach, to 70 proc. Wejście Polski do UE zadziałało więc jak swoiste „turbodoładowanie”.

>>> Czytaj więcej: Polska goni Zachód. PKB na mieszkańca to już 74 proc. unijnej średniej

Reklama

Które w jakiejś mierze uchroniło nas także przed sytuacją, w jakiej dziś jest np. Ukraina?

Ukraina 30 lat temu miała PKB większe od Polski, co wynikało m.in. z faktu, że mieszkało tam więcej ludzi niż u nas, bo ok. 50 milionów. Ale także PKB per capita było nieznacznie wyższe. W tej chwili PKB Ukrainy jest ok. sześciokrotnie niższe niż Polski. Liczby, wynikające z naszego członkostwa w UE, muszą robić wrażenie - w ciągu 15 lat zainwestowano 675 mld zł z unijnej polityki spójności, grubo ponad 200 tys. inwestycji. Z niewiadomych względów wciąż pojawiają się głosy, że Polska więcej do unijnego budżetu wkłada niż z niego wyjmuje. Faktycznie z takim zagrożeniem mieliśmy do czynienia tylko raz w 2016 roku. Ale ostatecznie i wtedy skończyło się na plusie, bo wpłaty do budżetu UE stanowiły połowę tego, co z tego budżetu ostatecznie „wyciągnęliśmy”. Ogółem jest to ok. jednej trzeciej. Bilans całego 15-lecia wygląda tak, że otrzymaliśmy prawie 164 mld euro, a ze swojej strony wpłaciliśmy prawie 54 mld euro. Tak więc jesteśmy ok. 110 mld euro na plusie.

Jak to wygląda na tle innych krajów?

W ujęciu netto za ostatnie trzy perspektywy finansowe jesteśmy największym beneficjentem. Na kolejnym miejscu jest Grecja z wynikiem 79,9 mld euro, potem Hiszpania (78,6 mld euro). Ciekawe jest jednak ujęcie w przeliczeniu na jednego mieszkańca. Uwzględniając pełne trzy ostatnie perspektywy finansowe UE (dla nas z funduszami przedakcesyjnymi) - czyli od roku 2000 do 2017 (ostatnie dane Eurostat) - wychodzi, że na jednego Polaka w tym czasie statystycznie przypadło 2754 euro. W przypadku Grecji to 7436 euro. Co to pokazuje? Że kraj, który w przeliczeniu na mieszkańca otrzymał prawie trzykrotnie więcej niż Polska, wcale nie wykorzystał tej szansy. Takich krajów, które w przeliczeniu na mieszkańca otrzymały więcej eurofunduszy niż my, jest znacznie więcej. Portugalia osiągnęła wynik 4720 euro na mieszkańca, Węgry - 4068 euro, Litwa - 5271 euro. W takim ujęciu Polska zajmuje 7. miejsce w całej UE. Widać więc - zwłaszcza po Grecji i Portugalii, że nie zawsze ogromne transfery z UE, w przeliczeniu na mieszkańca, spowodowały, że dany kraj stał się silny gospodarczo. I to nawet, jeśli dostał wielokrotnie więcej niż inni. Przykład Grecji jest o tyle znaczący, że w ostatnich latach kraj ten nie musiał zapewniać wkładu własnego do swoich projektów. Po prostu mógł liczyć na 100 proc. unijnego dofinansowania przy inwestycjach. Tak więc ważna jest nie tylko wielkość przyznanych środków, ale także to, co i jak zamierzamy z nimi zrobić.

Na naszej obecności w UE korzystają także inne kraje, mając dostęp do naszego rynku.

Rzeczywiście tak jest. Ale to potwierdza, że polityka spójności jest korzystna dla wszystkich. Nasza obecność w UE to klasyczna sytuacja win-win. Korzystają obie strony. Już wspominałem, saldo przepływów między naszym a wspólnotowym budżetem to dla nas plus 110 mld euro. Z drugiej strony ponad połowa przetargów publicznych w Polsce w ramach polityki spójności - biorąc pod uwagę ich wartość – wygrywanych przez przedsiębiorstwa zagraniczne, trafia do firm z krajów będących płatnikami netto. Najskuteczniejsze pod tym względem są firmy włoskie i niemieckie. Ponad jedna trzecia tego „tortu” zamówień udzielanych zagranicznym wykonawcom w Polsce przypada firmom z krajów, które podobnie jak my, więcej z budżetu UE otrzymały, niż do niego wpłacają. W tej grupie największe kwoty zamówień trafiły do podmiotów z Hiszpanii i Czech. Te kraje dobrze mobilizują swój własny potencjał do realizowania projektów publicznych. Gdy Hiszpanie wchodzili do UE, tamtejsze władze zwołały coś na kształt okrągłego stołu, głównie dla branży związanej z infrastrukturą. Chodziło o umiejętne wykorzystanie tej szansy, lepsze przygotowanie do przetargów, przemyślane i kompleksowe oferty. Między innymi dzięki takim działaniom Hiszpanie mają jedne z najsilniejszych firm budowlanych na świecie.

>>> Czytaj też: Zielonka: Weszliśmy do Unii, gdy dostawała zadyszki. Teraz jesteśmy skazani na integrację [WYWIAD]

Czemu nam nie udało się to, co Hiszpanom i Czechom?

Jeżeli wymogi dotyczą realizacji bardzo dużych projektów, to tylko duże, europejskie firmy są w stanie je spełnić. Wprowadzone przez nas zmiany w prawie zamówień publicznych m.in. wzmacniają pozacenowe kryteria oceny ofert, ułatwiają udział małych i średnich firm w przetargach oraz wiążą zamówienia z prawem pracy, a wynikają z wdrażanej przez rząd Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju potocznie nazywanej „Planem Morawieckiego”. To pozwala zwiększać udział rodzimych przedsiębiorstw w wygrywanych przetargach na zamówienia publiczne. Bardzo wiele naszych firm, chcąc zwiększyć swoją konkurencyjność, przez lata kupowała technologie za granicą. Teraz, m.in. dzięki eurofunduszom, zaczynają równać do tych firm zagranicznych. Zaczynamy wychodzić z epoki, w której tylko kopiowaliśmy i kupowaliśmy „gotowe”. Teraz wchodzimy w erę, w której sami opracowujemy nowe technologie. Ale idzie to powoli, bo wydatki na B+R wciąż stanowią tylko ok. 1 proc. PKB i przy takim poziomie nie mamy wiele szans byśmy stali się konkurencyjni. Przykładowo Chiny już wydają 2 proc. swojego PKB, a w dalekosiężnych planach mówi się o 7,5 proc. Giganci technologiczni przeznaczają nie 6-7 proc., ale aż 15 proc. przychodów na badania i rozwój.

Może fakt, że zagraniczne firmy zabierają kontrakty firmom polskim, sprzyja nastrojom eurosceptycznym? Ostatnie badania CBOS z marca bieżącego roku pokazują, że 74 proc. Polaków uważa, że gdyby Polska nie stała się członkiem UE, nasz kraj rozwijałby się gorzej niż obecnie. Pytanie, dlaczego pozostałych 26 proc. tego zdania nie podziela?

Z przywołanych przez pana badań wynika, też że 91 proc. Polaków wyraża zdecydowane poparcie dla naszej obecności w Unii. Ten wskaźnik 74 proc. i tak jest bardzo wysoki. A w tę jedną czwartą ankietowanych zapewne wliczają się osoby, które zwyczajnie nie mają zdania w tym temacie i być może takie, które nie mają pełnej wiedzy.

A może w jakiejś mierze to też efekt wypowiedzi niektórych polityków koalicji rządzącej na temat UE czy ostentacyjnego wyprowadzania flag unijnych z niektórych urzędów jeszcze za czasów premier Beaty Szydło?

Polskie społeczeństwo jest nastawione bardzo proeuropejsko. A będąc tak proeuropejskim można być bardzo wrażliwym na pewne sygnały, które mogą ten pogląd jakoś podważać. Ja staram się operować nie tylko w kategoriach osobistych przekonań, ale również chcę pokazywać twarde dane, które jasno pokazują, że obecność Polski w UE była dla nas korzystna. Gdy wchodziliśmy do UE w 2004 roku, aż 12 naszych województw było poniżej 50 proc. średniego unijnego PKB w przeliczeniu na mieszkańca. W tej chwili tylko trzy regiony są minimalnie poniżej tego poziomu - woj. lubelskie, warmińsko-mazurskie i podkarpackie.

Kiedy przyjmiemy euro?

Myślę, że za mniej więcej 10 lat będzie można o tym rozmawiać, nie w takich kategoriach jak w 2008 roku, gdy rzucono w eter piękne hasło, że w ciągu trzech lat znajdziemy się w strefie euro. Zobaczymy, jak będzie się układać sytuacja gospodarcza. Do osiągnięcia 100 proc. średniej unijnej, jeśli chodzi o poziom PKB na mieszkańca, brakuje nam jeszcze ok. 30 punktów proc. Przy czym przejście z poziomu 40 proc. do dzisiejszych 70 proc. zajęło nam ostatnich 30 lat. Ale dziś tempo naszego rozwoju jest znacznie szybsze niż w czasach tuż po transformacji ustrojowej. Dlatego myślę, że w ciągu 15-20 lat, czyli w ciągu jednego pokolenia, mamy realne szanse osiągnąć poziom życia porównywalny ze średnią unijną.

>>> Czytaj też: Gospodarka 6 lat w tyle. Jaka byłaby dziś Polska, gdyby nie weszła do UE?