Rosyjska dezinformacja w UE to zjawisko nienowe. Podkopywanie zaufania do unijnych instytucji oraz promowanie sił eurosceptycznych rozpoczęło się jeszcze przed wyborami do europarlamentu w 2014 r. i trwa do tej pory.Przez ten czas Moskwa rozwinęła swoje narzędzia, ale Wspólnota wie dziś o używanych przez nią metodach o wiele więcej. Testem odporności na rosyjskie manipulacje będą wybory europejskie, które odbędą się w 28 krajach członkowskich Wspólnoty już za dwa tygodnie.
– Jeszcze kilka lat temu myśląc o ingerowaniu w wybory, mieliśmy na myśli fałszowanie ich wyników. Dzisiaj sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana. Problemem jest wpływanie na świadomość ludzi podejmujących decyzje przy urnach – tłumaczy europoseł PO i były minister cyfryzacji Michał Boni.
Reklama
Co Kreml chce osiągnąć przed tegorocznymi wyborami do europarlamentu? Jak mówi jeden z brukselskich urzędników, chodzi o pozbawienie unijnych instytucji wiarygodności, o przekonanie nas, że PE nic nie może, że nasz głos się nie liczy, bo decyzje podejmowane są przez elity za zamkniętymi drzwiami. – Celem jest niska frekwencja, by potem przekonywać, że europarlament nie ma mandatu do rządzenia, bo bardzo mało osób wzięło udział w głosowaniu – komentuje Boni.
Prokremlowska propaganda dostosowuje przekaz do kraju i jego problemów. Ma ona jednak w Europie wspólny mianownik – finansowane przez Moskwę ośrodki uwypuklają przekaz, że Unia Europejska nie jest zjednoczona, demokratyczna i solidarna, lecz w jej ramach realizowane są interesy tylko wybranych grup, najbogatszych państw lub po prostu Niemiec, dla których jest ona tylko narzędziem do budowania własnej pozycji. Jak zauważa prezes Centrum Analiz Propagandy i Dezinformacji Adam Lelonek, do tego dochodzi oskarżenie prounijnych elit o to, że nie służą swoim obywatelom. W ten sposób wyborca może dojść do wniosku, że skutecznie bronić jego interesów w UE mogą tylko partie eurosceptyczne. A te z kolei sprzyjają Kremlowi, często są też przez niego sponsorowane.