W czasach PRL-u byli bezdomni?
Byli. Oczywiście, że byli. Tylko się o tym nie mówiło. Zakazany temat. Widziało się jakichś pijaczków...
Ilu ich było?
Nie wiadomo.
Reklama
Po 1989 roku...
Była wolność, więc i bezdomni ją poczuli. Wyszli na ulice. Ale ilu? Do tej pory nie wiadomo, ilu ich jest. Wtedy na pewno bezdomni byli inni niż teraz.
Jacy?
Tacy całkowicie bezdomni. Zostawieni całkowicie bez pomocy. Sięgali dna. Wszyscy. Nie mieli się gdzie umyć, gdzie wyspać. Teraz mają. W Warszawie jest ich najwięcej, tu ściągają z całej Polski. Nie chcą wracać do swoich miejsc zamieszkania. Dla bliskich przepadli w świecie. Tacy całkowicie schorowani, maksymalnie śmierdzący, zdegenerowani trafiają się raz na jakiś czas. A wtedy wszyscy tacy byli.
Pani w tamtym czasie została posłanką.
Nie wiem, jakim cudem to się stało, ale tak, zostałam. Proszę zobaczyć, jakie mi zdjęcie przynieśli z okazji rocznicy wygranych wyborów w 1989 r. Ja z Wałęsą. „Koszmarek”, kolega Kaśki, mojej bratanicy i mojego syna, zobaczył to zdjęcie w Europejskim Centrum Solidarności w Gdańsku. Poprosił o kopię, przysłali. To jest moje jedyne piękne zdjęcie, bo ustawiał mnie do niego Andrzej Wajda. Kazał patrzeć tu, tam. Głowa wyżej, niżej.
W Solidarności była pani od początku.
Od 1980 r. Tam spotkałam dr Marię Zoll-Czarnecką, teraz już niestety świętej pamięci. Niepowtarzalny egzemplarz ludzki. Poznałam ją jeszcze w latach 60. Odrabiałam u niej pierwszy podyplomowy staż z pediatrii. Działała na Saskiej Kępie, w szpitalu na Niekłańskiej, organizowała ten szpital od początku. Od 1986 r. działałyśmy we francuskiej organizacji Médecins du monde, z której w 1991 r. wyodrębniło się Stowarzyszenie Lekarze Nadziei.
Dziś jest 4 czerwca.
Ludzie dzwonią, piszą, dziękują. Ten czas, ten 1989 r. to było coś fantastycznego. Przecież nikt z nas do końca nie wierzył, że to się wszystko uda. Euforia jednak szybko minęła. I zaraz było widać, kto i czego od polityki chce. Mnie się najbardziej nie podobała zajadłość. Takie bij, zabij. Do dr Elżbiety Seferowicz, która siedziała obok mnie w Sejmie i która później została w polityce, mówiłam: Elka, po co się z nimi kłócić?
Z kim? Z komunistami?
No tak. Lepiej z nimi uprzejmie rozmawiać i żeby to oni się obudzili z ręką w nocniku, że pracują dla nas, a nie chodzili dumni, że ja całe życie zasuwałam dla nich. W tamtym Sejmie padały wielkie słowa, za którymi niewiele stało. A ja nie lubię wielkich słów. Co mi z tego, że ktoś mi mówi, że mnie kocha. Niech zachowuje się tak, bym wiedziała, że mnie kocha. Gęby sobie nie musi wietrzyć. Wolę konkretne działania. Pani tak patrzy na mnie... Całe życie byłam człowiekiem nie z tej bajki. Teraz też jestem nie z tej bajki. W polskiej polityce brzmią przecież te same nuty, które słyszałam w PRL, a których nienawidziłam. Zestarzałam się i nie jestem w stanie się do tego przystosować.
Przez te ostatnie 30 lat politycy interesowali się bezdomnymi?
To jest taka dziedzina, w której różni politycy i działacze społeczni mogą zabłysnąć. Wiedzą, że wykazywanie się działalnością charytatywną dobrze wygląda. A prowadzenie takiej działalności wymaga zdobywania środków finansowych. Śmiałam się, że to mój wdzięk pozwalał mi załatwić różne rzeczy dla naszej poradni.
Bezdomni głosują w wyborach?
Nie pytałam. Ale skoro większość nie ma żadnych dokumentów, to trudno, żeby głosowali. Jadę w przyszłym tygodniu do poradni, to zapytam.
Raz w tygodniu pani jeździ leczyć?
Ostatnio raz na dwa tygodnie, bo jestem przecież po udarze. 27 lat już jeżdżę do swoich bezdomnych. Marysia Czarnecka zaraz na początku wolnej Polski oszalała na ich punkcie i mnie przekonywała, że trzeba dla nich pracować, że to ludzie bez opieki. Wiedziała, że musi tym ludziom pomagać. Odkąd wpadłyśmy na siebie, już mi nie popuściła. Była wyczulona na krzywdę ludzką. Chodziła i powtarzała, że musimy otworzyć poradnię dla bezdomnych. I w 1992 r., tu, na warszawskiej Sadybie, powstała pierwsza poradnia.
Dlaczego tu?
Bo tu Marysia znalazła miejsce, a ja miałam tu chody. Otworzyć poradnię dla bezdomnych to nie było takie hop-siup. Ludzie protestowali, coś okropnego.
I jak pani ich przekonywała? Powoływała się pani na to, że jest posłanką?
Nie. Kiedy poradnia zaczęła działać, już nie byłam w Sejmie.
Startowała pani w kolejnych wyborach.
Ale nie chciałam. Namówił mnie Jacek Kuroń. Wręcz opieprzył mnie, że nie chcę. Grzecznie, kulturalnie, ale jednak opieprzył. Zostałam wpisana na ostatnie miejsce na liście. Nie weszłam do Sejmu. Głośno mówiłam, że polityka mi nie leży. Ja jednak muszę być blisko człowieka, a nie za murami Sejmu. Wygłaszanie mów to nie dla mnie. Wolę rozmawiać. Śmieję się, że zyskuję przy bliższym poznaniu. W Sejmie przysłużyłam się farmaceutom, bo jedyną ustawą, nad którą pracowałam, była ta dotycząca aptek i ich funkcjonowania na wolnym rynku. Stanęłam murem za tym, że kierownikiem apteki musi być farmaceuta, a nie na przykład rzeźnik, który kieruje się tylko interesem finansowym. Potem politykę zupełnie odpuściłam. Wróciłam do pacjentów. Proszę pamiętać, że ja jestem pediatrą endokrynologiem.