„500 plus” zmieniło Polskę na bardzo długie lata. To stały element polityki socjalnej i punkt odniesienia dla wszystkich ugrupowań politycznych. Każda kolejna partia, będzie musiała zmierzyć się z tym gigantem i zdecydować, czy chce utrzymać, zreformować czy znieść program „Rodzina 500 plus” - mówi w wywiadzie Piotr Maszczyk.

Kolejne grupy beneficjentów otrzymują zniżki i świadczenia. Czy nasz system gospodarczy jest sprawiedliwy?

Problem z odpowiedzią na tak postawione pytanie polega na tym, że nie ma jednej definicji tego pojęcia. Na przykład, ulgi podatkowe zawsze będą trudne do pogodzenia z jednym ze sposobów rozumienia sprawiedliwości. Przyznanie ulgi oznacza, że traktujemy jej beneficjantów inaczej, iż pozostałych podatników. Dostają oni ulgę bo są młodzi, lub starzy, pochodzą z określonego regionu, mają dzieci w stosownej liczbie – uzasadnień może być wiele. Zawsze jednak pojawia się pytanie, dlaczego specjalne, preferencyjne rozwiązanie wprowadzamy wobec danej grupy. W kontekście równości wobec prawa wszystkich podatników przywileje zawsze będą niesprawiedliwe. Każda ulga w systemie poddaje w wątpliwość zasadę jednakowego traktowania wszystkich podatników, co jest sprzeczne z konwencjonalnie rozumianą sprawiedliwością.

Odnoszę wrażenie, że rząd faworyzuje rodziny. Kolejnym krokiem może być już chyba tylko „bykowe”

Można dyskutować o sprawiedliwości sytemu podatkowego w odniesieniu do systemu wsparcia rodzin z dziećmi, zresztą nie tylko podatkowego. Takie uprzywilejowanie grupy wydzielonej na podstawie kryterium posiadania dzieci jest de facto podatkiem za nieposiadanie dzieci. Choć rządzący zapewniają, że prace nad „bykowym” nie mają miejsca, to pamiętajmy, że realnie taki podatek już istnieje. Skoro istnieje powszechny program „Rodzina 500 plus”, a bezdzietni nie otrzymują wsparcia choć płacą podatki – mamy do czynienia z odwróconym „bykowym”.

Reklama

Po co tworzyć takie przywileje? Poza powodami natury politycznej oczywiście.

Ekonomiści zgadzają się, że posiadanie dzieci jest korzystne dla całego społeczeństwa, co do pewnego stopnia uzasadnia uprzywilejowanie tej grupy. Równie dobrze jednak można racjonalnie uzasadnić uprzywilejowanie bezdzietnych – więcej pracują i zużywają mniej zasobów, co w kontekście problemów klimatycznych ma coraz większe znaczenie. Która argumentacja jest zatem słuszna? Ucieczką od tego typu dyskusji byłoby wprowadzenie systemu podatkowego jednolitego dla wszystkich, bez żadnych preferencji.

Czy to jest wykonalne? Platforma w 2005 roku próbowała już ujednolicić system w ramach programu „3 razy 15”.

Przykłady innych krajów, w których wprowadzono proporcjonalne opodatkowanie dochodów gospodarstw domowych (szczególnie w krajach postsocjalistycznych) wskazują, że da się to zrobić. Jednak, jedyna tego typu próba ujednolicenia systemu podatkowego w Polsce zakończyła się fiaskiem. Rewolucyjna propozycja PO wydawała się sprawiedliwa, jednak zmiany te nie weszły w życie, bo Platforma przegrała ówczesne wybory parlamentarne. Myślę jednak, że nie dlatego (albo nie przede wszystkim dlatego), że wprowadzenie jednolitej stawki podatku od wszystkich dochodów osób fizycznych na poziomie 15 procent nie spodobało się obywatelom (choć z oczywistych powodów, korzyści związane z obniżką i ujednoliceniem stawki podatku PIT byłyby uzależnione od wysokości osiąganego dochodu, najwięcej zyskałyby osoby o najwyższych dochodach). Zadecydowało zwiększenie stawki VAT na podstawowe produkty (wszyscy pamiętamy chyba jeszcze „więdnącą” maskotkę ze spotu wyborczego PiS). Gdyby nie ten element, niewykluczone, że wprowadzenie podatku proporcjonalnego od dochodów osobistych w Polsce zakończyłoby się sukcesem. Tylko, że bez zmian w ramach podatku VAT ta propozycja oznaczałaby powstanie gigantycznego deficytu w sektorze finansów publicznych. Zwracam również uwagę, że ta propozycja zrównywała stawki podatkowe nakładane na dochód uzyskiwany z różnych źródeł. Obecnie, dochody z pracy opodatkowane są zgodnie z progresywną skalą podatkową z maksymalną, 32 proc. stawką. Dlaczego zatem na dochody z ziemi i kapitału nakłada się niższy, proporcjonalny podatek? Dlaczego najlepiej zarabiający uciekają się do arbitrażu instytucjonalnego i korzystając z dobrodziejstw samozatrudnienia rozliczają podatki zgodnie z liniową, 19 proc. stawką? Znany amerykański inwestor giełdowy Warren Buffett, czerpiąc rocznie gigantyczne dochody z kapitału wyliczył, że jego sekretarka utrzymująca się z dochodów z pracy odprowadza proporcjonalnie większy podatek niż on. Propozycja Platformy, która zakładała, że wszystkie rodzaje dochodów będą tak samo opodatkowane, była więc radykalnie sprawiedliwa. I mimo tego nie udało się jej przeforsować.

To znaczy, że podatek liniowy nie przejdzie?

Wprowadzenie jednej, proporcjonalnej stawki podatkowej dla wszystkich rodzajów i poziomów dochodu oznacza – przy założeniu neutralności budżetowej (tj. przy niezmienionym wyniku finansów publicznych) – wzrost obciążeń dla najbiedniejszych i odciążenie fiskalne najbogatszych. Niezależne od tego, czy taki liniowy podatek uznalibyśmy za sprawiedliwy, oznaczałby on pogorszenie doli jednych i polepszenie drugich. Już tylko ten aspekt będzie postrzegany jako niesprawiedliwy, przez osoby o niskich dochodach, którym realnie obciążenia podatkowe wzrosną. Powtórzmy jednak jeszcze raz, że problem sprowadza się do tego, że ekonomiści nie mają jednej definicji sprawiedliwości. Z góry założyliśmy, że sprawiedliwe jest jednakowe traktowanie podatników. Stawiamy znak równości między pojęciami sprawiedliwości i równości. Pozostaje jednak pytanie, czy może zróżnicowane traktowanie różniących się od siebie podmiotów jest sprawiedliwe?

Czy „piątka Kaczyńskiego” wyrównuje szanse? 500 plus, czy zwolnienie z PIT dla młodych może być potraktowane wręcz jako dyskryminacja.

To świetny przykład na to, że nie da się wypracować jednego, uważanego przez wszystkich obywateli za sprawiedliwe, rozwiązania, gdy w grę wchodzą różne systemy wartości. Sprawiedliwe wydaje się przecież nie tylko absolutnie jednakowe traktowanie podatników, jak i wyrównywanie szans osób, których sytuacja jest mniej korzystna, z przyczyn od nich niezależnych. Proszę sobie wyobrazić, że chcę zatrudnić pracownika. W przypadku osób z bogatym doświadczeniem, pewność pracodawcy co do kompetencji i umiejętności potencjalnego pracownika jest większa, niż w przypadku osób młodych. Mamy tu do czynienia z asymetrią informacji, którą zniwelować może preferencja w podatkach i będąca ich konsekwencją obniżka kosztów pracy. Przyznanie przywileju czasami wprost nazywa się pozytywną dyskryminacją. To swoją drogą sprytny zabieg językowy by złagodzić skutki wprowadzenia konkretnych reform. To, czy przyznanie przywileju danej grupie jest sprawiedliwe ocenić można przez pryzmat stopnia „upośledzenia” beneficjentów. Jeśli to upośledzenie da się racjonalnie wykazać, wówczas przyznanie przywileju ma sens. W przeciwnym razie, decyzja ta będzie niesprawiedliwa. Jeśli przywilej ma bezpośredni związek z upośledzeniem, przyznanie go można uznać za sprawiedliwe.

Sprawiedliwość systemu podatkowego można oceniać na wiele sposobów. Jedną z funkcji podatków jest ingerowanie w decyzje konsumentów (funkcja stymulacyjna). Państwo np. przez zróżnicowane stawki VAT może kreować popyt na konkretne towary. To też decyzja uznaniowa, ale czy sprawiedliwa?

Państwo różnicuje stawki podatku ze względu na cel, jaki chce osiągnąć. W kontekście sprawiedliwości znów wracamy do pytania, czy nie lepszy byłby podatek neutralny (czyli taki, który w najmniejszym stopniu wpływa na decyzje podmiotów gospodarczych i nie tworzy bodźców skłaniających do angażowania się w działalność zmierzającą do zmniejszenia obciążeń podatkowych). Wówczas państwo nie ingerowałoby poprzez system podatkowy w metody produkcji, strukturę asortymentową, kierunki sprzedaży dóbr itd. Zerowa stawka na towary eksportowane nie jest przypadkowa, ma być pomocą dla przedsiębiorców sprzedających produkty za granicę. Na preferencje podatkowe mogą również liczyć firmy, które decydują się na tzw. zieloną energię. Te decyzje zawsze będą uznaniowe, kluczowe jest określenie czy państwo w ogóle powinno ingerować w gospodarkę poprzez różnicowanie stawek podatkowych. Jeśli dopuszczamy do aktywnej polityki państwa i stymulowania gospodarki, to możemy jedynie zastanawiać się nad tym, czy kierunki wsparcia ze strony państwa są właściwe.

Jaki jest sens różnicowania w XXI wieku stawek w przypadku książek drukowanych i e-booków. Te pierwsze są objęte 5 proc. podatkiem VAT, a elektroniczne – 23 proc.

Dlaczego kładziemy nacisk na papier? Z jednej strony można uznać, że dzięki niższej stawce na książki drukowane zapewniamy pracę wielu osobom m.in. pracownikom papierni, drukarzom, sprzedawcom w księgarniach itd. Z drugiej strony zaś, książki elektroniczne („e-booki” i „audiobooki”) zmniejszają zużycie zasobów (drzewa, papier, paliwa silnikowe związane z kolportażem), pozwalają na rozwój nowoczesnych technologii, handlu internetowego etc. Które podejście jest właściwe? Uznaniowość w podatkach zawsze będzie sporną kwestią opartą wyłącznie na poglądach.

Okazuje się, że to nie wysokość podatków jest problemem, ale ich konstrukcja.

Podatki i składki na ubezpieczenia zdrowotne i emerytalne netto w Polsce są niskie (niższe niż średnia dla UE, szczególnie uwzględniając transfery socjalne wprowadzone przez obecny rząd), ale bardzo niesprawiedliwe. Główny ciężar opodatkowania spada na osoby osiągające niskie i średnie dochody, przede wszystkim ze względu na bardzo niską kwotę wolną od opodatkowania, możliwość proporcjonalnego rozliczania podatku w ramach tzw. samozatrudnienia i regresywny charakter składek na ubezpieczenia społeczne (w tym dla przedsiębiorców) Biorąc pod uwagę wysokość deficytu i skalę transferów socjalnych przestrzeni na obniżenie podatków w Polsce nie ma, ale można myśleć o reformie systemu podatkowego i próbie czynienia go bardziej sprawiedliwym.

Czy potrafi Pan sobie wyobrazić państwo nieingerujące w decyzje podatników? Państwo nakładające neutralny podatek dla wszystkich, które w żaden sposób nie stymuluje zachowań konsumenckich?

Potrafię sobie wyobrazić taki system, ale jego wprowadzenie byłoby trudne. Jedynym podatkiem w pełni zgodnym z przedstawioną powyżej ideą podatku neutralnego jest podatek pogłówny, który płacony jest za samo istnienie. Każdy płaci identyczną kwotę za sam fakt życia. Tego typu podatek nie wpływa w żaden sposób ani na prowadzenie biznesu, ani na decyzje konsumpcyjne, nie skłania również do legalnych i nielegalnych sposobów zmniejszania ciężaru opodatkowania – trudno sobie wyobrazić osobę tak zdesperowaną w chęci niepłacenia podatków, że popełni samobójstwo. Bardzo bliski koncepcji podatku neutralnego jest także podatek VAT, który miałby jednolitą stawkę. W większości krajów świata, nie mam tu na myśli Polski, oszustwa podatkowe rzadko dotyczą tego podatku (ze względu na sposób jego naliczania, kontrola sposobu postępowania podatników jest stosunkowo prosta i bardzo utrudnia ewentualne oszustwa), częściej dotyczą podatków dochodowych. Ten podatek ma same zalety i jedną wadę – to silnie regresywna danina publiczna. Wraz ze wzrostem dochodu, relatywna wysokość podatku VAT maleje. Wynika to z faktu, że im więcej zarabiamy, tym niższa jest nasza krańcowa skłonność do konsumpcji. Osoba o niższym dochodzie z reguły wydaje na konsumpcję jego większą część niż ta o wysokim dochodzie, a zatem oddaje w formie podatku większą część swojego dochodu czy też, używając żargonu ekonomicznego, użyteczności (względna wartość 100 złotych dla osoby o dochodzie 2 tysięcy jest większa niż wartość tej samej kwoty dla osoby o dochodzie 20 tysięcy). I znów pojawia się pytanie, czy taki układ jest sprawiedliwy?

Podatek neutralny poległ także w Wielkiej Brytanii za rządów Margaret Thatcher. Dlaczego pomysły, które dają się racjonalne uzasadnić, jako słuszne i na ogół sprawiedliwe, nie mają siły politycznego przebicia?

Nie sądzę, żebyśmy jako społeczeństwo byli w stanie zaakceptować podatek neutralny. Margaret Thatcher została odwołana przez jej własną partię, a gwoździem do trumny okazało się właśnie wprowadzenie jednolitej stawki podatki gminnego (podatku pogłównego). Niektórzy konserwatywni ekonomiści i politolodzy argumentują, że szybki rozwój państwa dobrobytu związany jest z przyznawaniem praw wyborczych kolejnym grupom społecznym, które osiągały dochody niższe od przeciętnych. W naturalny sposób te grupy wyborców optować będą za redystrybucją dochodu (wyższe podatki dla bogatych, wyższe transfery dla biedniejszych) To jest cena jaką płacimy za demokratyzację systemu politycznego.

Jak zatem przekonać wyborców, że obniżka podatków, czy wyższa kwota wolna, może być równie korzystna, co żywa gotówka?

Takie działanie może okazać się bardzo trudne, jeśli nie wręcz niemożliwe.

To oznacza, że już zawsze wybory wygrywać będzie ta partia, która da więcej?

Rządzący trafnie rozpoznali nastroje społeczne i zaoferowali społeczeństwu transfery gotówkowe. To ma gigantyczną siłę politycznego przebicia. Ekonomista mógłby powiedzieć, że nie ważne, czy dostanę do ręki 500 złotych, czy ta kwota zostanie mi odjęta od podatku. Polityk jednak powie, że efekt jest zupełnie inny. Korzyść polityczna z gotówki zawsze jest większa.

Czy zawsze kartą przetargową będzie gotówka? Czy nie da się trafić do ludzi ofertą pod hasłem „dajemy wam narzędzie, by zarobić więcej”?

Proszę przekonać rodzica trójki dzieci, a zarazem beneficjenta programu „Rodzina 500 plus”, że bogactwo bierze się wyłącznie z pracy. Jest to mniej więcej równie skuteczne, jak przekonywanie kogoś, kto wygrał w grze liczbowej, że uwzględniając rachunek prawdopodobieństwa nie mają one sensu (co skądinąd jest przecież prawdą). Zresztą sukces Prawa i Sprawiedliwości raczej utwierdza w przekonaniu, że jest to niewykonalne. Ludzie kierują się swoim, najlepiej pojętym interesem i nie ufają obietnicom dotyczącym przyszłości. Możemy nad tym ubolewać, ale to co jest „tu i teraz” zawsze wygra z mglistymi obietnicami (lub przestrogami) odwołującymi się do „tego co się stanie”. Dodatkowo, w polskich warunkach zaufanie do skuteczności państwa w reformowaniu tak wrażliwych obszarów jak ochrona zdrowia czy edukacja publiczna jest niewielkie, a w związku z tym oferta gotówki, jeśli alternatywą będzie podnoszenie podatków i mglista obietnica poprawy efektywności funkcjonowania obszarów finansowanych przez państwo, będzie trudna do przebicia.

Chyba daleko nam np. do Norwegii, czy Szwecji. Czy istnieje system, który moglibyśmy stawiać za wzór dla rządzących?

W dużym uproszczeniu, społeczeństwo skandynawskie ocenia usługi publiczne finansowane z danin jako produkt wysokiej jakości. To sprawa, że obywatele tych krajów godzą się na wyższe podatki. Innymi słowy, płacą jak za, limuzynę, ale czują, że otrzymali limuzynę. W Polsce większość myśli, że płaci jak za luksusowy samochód, a dostaje malucha. W takiej sytuacji, chęć do płacenia podatków drastycznie maleje. Co więcej, większość z nas nie wierzy w to, że podniesienie podatków idzie w parze z podniesieniem jakości usług publicznych. Dlatego też tak popularny stały się program transferów (trzynasta emerytura, „Rodzina 500 plus” czy „kredkowe”). To dla społeczeństwa zwrot wcześniej zapłaconego podatku, który jest nie tylko sprawiedliwy, ale i efektywny, bo pieniądze, które wydatkowałoby państwo i tak zostałyby zmarnowane.

Czy jest choć cień szansy, że jako społeczeństwo bardziej polubimy wędkę niż rybę?

Boję się, że zmierzamy raczej w drugą stronę. „500 plus” zmieniło Polskę na bardzo długie lata. To stały element polityki socjalnej i punkt odniesienia dla wszystkich ugrupowań politycznych. Każda kolejna partia, będzie musiała zmierzyć się z tym gigantem i zdecydować, czy chce utrzymać, zreformować czy znieść program „Rodzina 500 plus”. Nie wyobrażam sobie zwycięstwa wyborczego partii, która zadeklarowałaby mniejsze świadczenia z tytułu posiadania dzieci. Co więcej, PiS pokazało, że składane w czasie kampanii wyborczych obietnice nie muszą być puste. Teraz już każda partia będzie musiała się z tych obietnic wywiązywać. System będzie więc grawitować ku rozszerzeniu transferów. Idąc tym tropem, na horyzoncie jest uczynienie 13 emerytury trwałym elementem systemu, co skądinąd już zapowiedział w mediach Jacek Sasin.

Wydawanie pieniędzy musi mieć granice. Jak wyobraża Pan sobie politykę za kilka lat czy dekad?

Istnieją dwa scenariusze. Jeden z nich – optymistyczny – zakłada, że będziemy się bogacić i za kilkanaście-kilkadziesiąt lat dzięki procesowi tzw. realnej konwergencji i rozsądnej polityce socjalnej (która odwróci lub chociaż zmniejszy tempo kurczenia się liczby ludności w Polsce) dogonimy Zachód. Jeśli jednak kolejne transfery będą wprowadzane bez należytej troski o stabilność finansów publicznych, czeka nas scenariusz grecki. Zakładając jednak zdrowy rozsądek rządzących i dobrą kondycję naszej gospodarki, myślę, że szybciej lub wolniej, ale będziemy doganiać kraje zachodnie. Niemniej, gwarancji na to nie ma.

>>> Czytaj też: Prof. Babones: W interesie bogatych państw leży, aby Polska była nadal biedna [OPINIA]