Brytyjski ambasador w Stanach Zjednoczonych Kim Darroch podał się w środę do dymisji po skandalu związanym z wyciekiem jego korespondencji dyplomatycznej, w której krytycznie odnosił się do administracji prezydenta Donalda Trumpa.

"Obecna sytuacja sprawia, że jest niemożliwe, abym kontynuował pracę w swojej roli tak, jakbym chciał" - napisał w liście rezygnacyjnym Darroch, zaznaczając, że choć jego kadencja miała upłynąć dopiero z końcem obecnego roku to "w tych okolicznościach odpowiedzialnym działaniem byłoby powołanie nowego ambasadora".

"Jestem wdzięczny wszystkim tym w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, którzy zaoferowali swoje wsparcie w ciągu tych kilku trudnych dni. To sprawiło, że zdałem sobie sprawę z głębi przyjaźni i bliskich relacji między naszymi krajami i jestem tym głęboko poruszony" - podkreślił.

W odpowiedzi szef służby dyplomatycznej sir Simon McDonald oświadczył, że przyjął tę rezygnację "z głębokim, osobistym poczuciem żalu" i podkreślił, że Darroch był "obiektem szkodliwego wycieku" tajnych depesz dyplomatycznych, podczas gdy "po prostu wykonywał swoją pracę".

"Rozumiem, że chce pan znieść presję z rodziny i współpracowników w ambasadzie. Doceniam, że myśli pan bardziej o innych niż o sobie, demonstrując istotę wartości brytyjskiej służby opinii publicznej" - zaznaczył, dodając w imieniu dyplomatów, że "mieliśmy szczęście mając Ciebie za przyjaciela i współpracownika".

Reklama

W reakcji na rezygnację Darrocha premier Theresa May wyraziła w Izbie Gmin "głęboki żal" z powodu tej decyzji, zaznaczając, że posłowie powinni zastanowić się nad tym, jak istotne jest wspieranie osób i wartości, które są zagrożone w wyniku takich incydentów.

Szef działu politycznego eurosceptycznego dziennika "Daily Mail" Jason Graves oraz reporterzy "Financial Times" ujawnili, że według nieoficjalnych informacji Darroch zdecydował się na ustąpienie ze stanowiska, gdy w trakcie wtorkowej debaty telewizyjnej faworyt do zastąpienia ustępującej wkrótce May, były szef MSZ Boris Johnson odmówił mu udzielenia poparcia i zagwarantowania, że pozostanie na stanowisku.

Z kolei minister spraw zagranicznych Jeremy Hunt - który jest rywalem Johnsona w walce o schedę po May i jednoznacznie poparł Darrocha, deklarując chęć wsparcia go w kontynuacji jego misji w USA - podkreślił w oświadczeniu, że jest "głęboko zasmucony" decyzją o rezygnacji. Podziękował też dyplomacie za 42 lata "wyróżniającej się służby z całkowitym poświęceniem". "Jeśli przez całą jego karierę można było zidentyfikować jeden wspólny motyw, to było nim niezachwiane poświęcenie w celu dbania o interesy Wielkiej Brytanii, zgodnie z najlepszymi tradycjami brytyjskiej dyplomacji" - napisał Hunt.

"Jestem pewien, że nasi ambasadorowie na całym świecie nadal będą zapewniać obiektywne i wnikliwe analizy, które Foreign Office zawsze sobie ceniło. Głęboko żałuję, że ten epizod doprowadził do tego, że sir Kim zdecydował się zrezygnować (ze stanowiska) i zasługuje on na to, aby patrzeć na swoją karierę jako sługi Wielkiej Brytanii z największą satysfakcją i dumą" - zakończył.

Wsparcie dla ustępującego ambasadora wyraził także lider opozycyjnej Partii Pracy Jeremy Corbyn, który ocenił ataki na dyplomatę jako "dalece wybiegające poza (zachowania), które są nieuczciwe i nie w porządku".

Na ostrzejszy atak pod adresem Johnsona zdecydował się szef parlamentarnej komisji ds. polityki zagranicznej z ramienia Partii Konserwatywnej Tom Tugendhat, który irytował się, że w efekcie dyplomata został usunięty ze stanowiska "z powodu woli innego kraju".

"Jeśli nie wspieramy naszych wysłanników, których wysyłamy za granicę prosząc o to, aby informowali nas o tym, co się tam dzieje (...); jeśli pozwalamy na to, żeby nas prześladować z powodu tego, kogo wybraliśmy jako naszego reprezentanta to - szczerze mówiąc - co oznacza nasza suwerenność? Jeśli nawet nie możemy wybrać kto nas reprezentuje, to w jaki sposób cokolwiek możemy kontrolować?" - pytał.

"Jestem przede wszystkim zawiedziony tymi, którzy nie zdecydowali się na wsparcie wysłannika Jej Królewskiej Mości. Jeśli nie jesteś skłonny wspierać tych ludzi, to obniżasz rangę stanowiska, tracisz wpływ i osłabiasz Wielką Brytanię" - powiedział Tugendhat, podkreślając odpowiedzialność polityków za wsparcie służby cywilnej i wojskowych pełniących służbę zagraniczną.

Jeszcze dalej poszedł wiceminister spraw zagranicznych Alan Duncan, który ocenił brak poparcia dla Darrocha ze strony Johnsona "godnym pogardy" i "niezgodne z interesem kraju".

Depesze opublikowane w niedzielę przez gazetę "Mail on Sunday" zawierały nieprzychylne opinie Darrocha na temat władz USA. Ambasador określił otoczenie amerykańskiego prezydenta jako "dysfunkcyjne" i ostrzegał, że "naprawdę nie wydaje nam się, by ta administracja miała się stać dużo normalniejsza: (tj.) bardziej przewidywalna, mniej podzielona, mniej niezdarna i nieporadna pod względem dyplomatycznym".

Pierwszą reakcją Trumpa była opinia, że Darroch "nie przysłużył się Wielkiej Brytanii". Prezydent dodał, że jego administracja "nie jest fanem tego człowieka", a później zadeklarował, że "nie będzie z nim dalej pracował". W efekcie Biały Dom wycofał m.in. zaproszenie dla Darrocha na kolację z emirem Kataru.

We wtorek napisał: "Ten zwariowany ambasador, którego Wielka Brytania narzuciła Stanom Zjednoczonym, nie jest kimś, kto nas zachwyca, bardzo głupi facet. Powinien mówić (...) premier May o jej nieudanych negocjacjach w sprawie brexitu i nie denerwować się moją krytyką na temat tego, jak źle zostało to poprowadzone".

W kolejnym wpisie Trump ciągnął: "Powiedziałem Theresie May jak zrobić ten deal, ale zrobiła to na swój głupi sposób i nie była w stanie tego załatwić. Klęska! Nie znam ambasadora, ale powiedziano mi, że to nadęty głupiec. Powiedzcie mu, może USA mają teraz najlepszą gospodarkę i siły zbrojne na świecie i to o wiele...".

>>> Czytaj też: Jednak bez brexitu? Partia Pracy gotowa poprzeć drugie referendum i pozostanie w UE