Kim Darroch, do niedawna brytyjski ambasador w USA, doświadczył na własnej skórze, co to znaczy być ofiarą twitterowego konta Donalda Trumpa. Powinien jednak pocieszać się faktem, że stracił pracę za mówienie prawdy – czytamy w opinii redakcyjnej agencji Bloomberg.

Darroch, który w ubiegłą środę zrezygnował ze stanowiska ambasadora Wielkiej Brytanii w Stanach Zjednoczonych, poczuł się uwikłany w transatlantycki skandal po tym, jak brytyjskie gazety ujawniły treść jego korespondencji dyplomatycznej z Londynem. Były ambasador napisał m.in., że Donald Trump jest „niepewnym” i „niekompetentnym” liderem, który sprawuje nadzór nad „wyjątkowo dysfunkcyjnym” Białym Domem.

Same przecieki były rażąco nieodpowiedzialne i utrudnią rządom na całym świecie szczerą komunikację. Być może dobór słów Kima Darrocha był nie do końca delikatny. Ale przecież to nieodłączna część jego dyplomatycznej pracy – udzielać swoim szefom szczerych rad i przekazywać im jasną ocenę polityki zagranicznej. Nie ma żadnych wątpliwości, że Donald Trump słyszał już gorsze słowa na swój temat od samych amerykańskich urzędników dyplomatycznych. Co więcej, czy ktokolwiek mógłby szczerze polemizować z oceną Białego Domu, jaką przedstawił Kim Darroch? Nawet doradcy Trumpa mogliby się z nią zgodzić.

Prezydent Trump zareagował w charakterystyczny dla siebie sposób. „Nie znam Ambasadora, ale powiedziano mi, że jest napuszonym głupkiem” – napisał Trump na Twitterze. „Powiedzcie mu, że USA mają dziś najlepszą gospodarkę i wojsko na świecie” i tak dalej.

Od tej chwili sprawy miały się coraz gorzej. Prezydent USA ogłosił, że USA „nie będą dłużej współpracować z Darrochem i wyproszą go z oficjalnej kolacji”. Aby odwrócić uwagę od tweeta Trumpa, brytyjski minister spraw zagranicznych Jeremy Hunt opublikował na… Twitterze własny wpis, który głosił: „Sojusznicy muszą się traktować z szacunkiem”.

Reklama

Donald Trump pokazuje tym samym, że nie rozumie oczywistych rzeczy. Dynamika relacji z Wielką Brytanią przypomina relacje z Kanadą, Meksykiem, Niemcami, Japonią, Unią Europejską i NATO. Wzór się powtarza. Tymczasem prezydent Trump jest ślepy na fakt, że sojusze USA nie są tylko zobowiązaniami, ale też służą amerykańskim interesom, choćby w zakresie powstrzymywania Chin lub rozwiązywania konfliktów na Bliskim Wschodzie.

Bez wątpienia przyjaźń pomiędzy Wielką Brytanią a Stanami Zjednoczonymi przetrwa. Opiera się bowiem nie na fiksacjach któregokolwiek z liderów, ale na dekadach wspólnych wartości i interesów. Niemniej ostatnie wydarzenia mają duży potencjał niszczycielski jeśli chodzi o stosunki brytyjsko-amerykańskie: Trumpowi bowiem udało się zrazić do siebie najbliższego sojusznika i to wokół mało znaczącej sprawy. Co amerykański prezydent uzyskał w zamian? Nic. Określenie „wyjątkowo dysfunkcyjny”, którym posłużył się były ambasador Wielkiej Brytanii, bardzo dobrze pasuje do tej sytuacji.