Na pl. Biegańskiego w Częstochowie rozdawano powerbanki. Wystarczyło wypełnić formularz do jednej z tamtejszych szkół dla dorosłych, dostarczyć do sekretariatu komplet dokumentów i urządzenie stawało się naszą własnością. Niektórzy wyczuli okazję. „Zanosisz ostatnie świadectwo, dajesz dowód do wglądu, zgarniasz gadżet, a potem zabierasz papiery. Zero konsekwencji” – zachwalali na sieciowych forach. Inny sposób zdobycia powerbanka opisał internauta specjalizujący się w wyłapywaniu promocji. Rozdawał je sieciowy market budowlany. „W zamian należy tylko wgrać na telefon aplikację sklepu. I tak wydajemy zero monet na urządzenie o pojemności 2200 mAh kosztujące normalnie 29,99 zł” – podkreślał.
Tylko czy na pewno były to darmowe transakcje? W obu przypadkach osoby skuszone ofertą zapłaciły najcenniejszą dziś walutą: swoimi danymi.
W ten sposób przechodzimy do zbiorowego szaleństwa, w którym żyliśmy przez ostatnie tygodnie za sprawą aplikacji FaceApp i wyzwania wymyślonego przez jej marketingowców #AgeChallenge. Najpierw więc masowo postarzaliśmy się na zdjęciach, by potem równie masowo uznać, że wpadliśmy w sidła – pojawiły się informacje, że aplikację stworzyła rosyjska firma, która w ten sposób zbiera informacje. Finalnie zespół ekspertów CERT Polska na wniosek Ministerstwa Cyfryzacji wziął aplikację pod lupę i uznał, że jednak nie mamy do czynienia ze złośliwym oprogramowaniem. Ale niesmak pozostał. Dlaczego?
Reklama
Winna jest nasza staroświecka wizja cyberbezpieczeństwa, w której mityczny haker dybie na konta bankowe. I aby się przed nim uchronić, musimy mieć skomplikowane hasło i strzec go jak oka w głowie. Jak w westernie, wyraźny podział na dobre i złe charaktery. – Ta wizja zupełnie nie pasuje do tego, co naprawdę nam zagraża w sieci – mówi Katarzyna Szymielewicz, prezes Fundacji Panoptykon. – Naszym głównym problemem nie są wycieki danych. Bardziej powinno nas niepokoić i oburzać to, że w komercyjnym internecie jesteśmy sprowadzani do roli cyfrowej biomasy: bezmyślnej, łatwowiernej i podatnej na wpływ. Tym światem rządzą firmy takie jak Facebook i Google, a źródłem ich władzy jest wiedza, którą zgromadzili na nasz temat. Na tej władzy zarabiają, sprzedając swoim klientom – głównie reklamodawcom – obietnicę wpływu na nasze zachowanie.

Prawda ukryta

I właśnie ten wpływ, jego zasięg i zakres są podstawą dyskusji o cyberbezpieczeństwie. Katarzyna Szymielewicz przekonuje, że jest potężny rozdźwięk między tym, jak nam, klientom, sprzedaje się usługi, a tym, czym one są w istocie. – 20 lat temu, gdy startowało wiele komercyjnych usług w sieci, poszedł w świat komunikat, że ta oferta jest za darmo. Jak to? Przecież żyjemy w systemie, w którym nie ma nic bez pieniędzy. W usługach internetowych oczywiście są pieniądze, tylko schowane. Pionierzy tych usług – Google, Facebook, Amazon – od początku wiedzieli, że kluczem do zarabiania jest obserwacja człowieka. Nie czekanie, aż sami opowiemy o swoich słabościach, pragnieniach, planach, relacjach zawodowych, rodzinnych i intymnych – mówi.

Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP