Ale dlaczego ten wybuch nastąpił teraz? Prawnik i publicysta Robert Gwiazdowski z właściwą sobie ironią tropi przyczynę w przedwyborczej gorączce. „Jako że program gospodarczy lewica bezbożna ma prawie taki sam jak lewica pobożna, to kampania wyborcza zaczyna się ogniskować wokół LGBT” – napisał na Twitterze. I nie myli się. Polityka jest źródłem potężnych społecznych wybuchów nienawiści. Zwykły człowiek nie wstaje z łóżka ze słowami: „Kogo by tu dzisiaj znienawidzić…”, tylko bije się w myślach ze swoimi mniejszymi bądź większymi problemami. To politycy podpowiadają mu, że za jego kłopoty odpowiedzialny jest nie on sam, a inni. Kto? O, istnieje cały katalog onych, z którego w zależności od potrzeb można skorzystać: spekulanci, żydzi, chrześcijanie, islamiści, ateiści, bogaci wyzyskiwacze, biedne nieroby, imperialiści, izolacjoniści, konspiratorzy i demoralizatorzy itp. itd. Dopiero po wskazaniu winnych pojawia się nienawiść.
Jednak to nie poezja Różewicza pomoże nam w zrozumieniu politycznej roli nienawiści i mechanizmów jej produkcji. Zrobi to ekonomia.

>>> Czytaj też: Jak Polacy (nie) potrafią ze sobą rozmawiać

Bajki na zły sen

Reklama
Tak, chociaż to miłość zdecydowanie częściej niż nienawiść bywała przedmiotem zainteresowania ekonomistów. Już Adam Smith w „Teorii uczuć moralnych” pisał o miłości jako fundamentalnej potrzebie ludzkiej, choć miłości romantycznej nie darzył szacunkiem. Opisywał ją jako zrozumiały, lecz „śmieszny” etap młodości. Ale cały romantyzm odebrał miłości Gary Becker, ekonomista z Uniwersytetu Chicagowskiego, który przed 50 laty zastosował do analizy relacji międzyludzkich aparat cen, kosztów transakcyjnych i oddziaływania podaży z popytem. Miłość, wzniosłe uczucie, w tym ujęciu przypomina rodzaj towaru, który można opisać modelem ekonometrycznym. I właśnie na tej fali ekonomizowania wszystkiego wyrosło w końcu także zainteresowanie nienawiścią.
Pionierem ekonomicznych badań nad nią stał się wykładający na Uniwersytecie Harvarda nowojorczyk Edward L. Glaeser, publikując 14 lat temu „Ekonomię polityczną nienawiści”. Pracę nad artykułem rozpoczął w 2001 r. po zamachu na World Trade Center. Wówczas, pisał, nienawiść do Amerykanów usprawiedliwiało w oczach terrorystów to, że marines mają bazy na świętej ziemi Arabii Saudyjskiej i że Waszyngton wspiera Izrael. Do rozpalenia gniewu skierowanego także w stronę niewinnych posłużyły islamskim propagandystom fakty, lecz Glaeser zauważył, że do wywołania w ludziach nienawiści nie potrzeba prawdziwych krzywd. Wystarczą luźno zakorzenione w rzeczywistości opowieści. Dlatego nasz dawny antysemityzm napędzały niestworzone bujdy o tym, że Żydzi potrzebują do wypieku macy krwi chrześcijańskich dzieci, a dzisiejszą nienawiść muzułmanów do Zachodu podsycają bajki o tym, że chrześcijanie spryskują burki wyznawczyń islamu aerozolem sprawiającym, że po praniu pojawia się na materiale znak krzyża. Z tych przyczyn, zauważa Glaeser, politycznie prokurowana nienawiść „może być wymierzona w grupy, które nikomu niczym nie zawiniły, jak czarnoskórzy Amerykanie w 1876 r. (masakra w Hamburg – red.) czy niemieccy Żydzi w 1933 r.”.