Ja wiem, że to, co powiem, nie spodoba się niektórym. Ale w moim małomiasteczkowym środowisku nigdy nam nikt złego słowa nie powiedział, nie spojrzał krzywo. Może dlatego, że nie mieliśmy potrzeby błyszczenia na scenie, nie chodziliśmy do telewizji śniadaniowych - mówi w wywiadzie Sławomir Ślubowski, dziennikarz, współautor przewodnika po Warszawie, obecnie pracownik MZK w Warszawie.
19 lipca umarł twój partner Wojtek, z którym byliście razem 20 lat. Bardzo ci współczuję. Czytałam twoje wpisy na FB, w których relacjonowałeś ostatnie chwile umierającego przyjaciela. Pięknie, poruszająco i z miłością o nim pisałeś.
Dziękuję. Te wpisy jakoś mi pomagały w trudnych chwilach, wiedziałem też, że moi przyjaciele są razem z nami. To dawało siłę.
Jak poznaliście się z Wojtkiem?
Reklama
Przez mój tekst w miesięczniku dla gejów, do którego kiedyś pisywałem. Ten konkretny miał akurat tytuł „Dlaczego nie lubię gejów”. Wyliczałem w nim wady tego środowiska. Jak choćby tę, że wszyscy tam wszystkich oszukują, np. w odniesieniu do wieku. Na portalach randkowych osoby mające, powiedzmy, 26 lat, odmładzają się do 22, a te po pięćdziesiątce piszą, że mają 38. Było tam jeszcze o tym, że ogłaszający się nie szukają miłości, związków, tylko sponsorów. Że najwięcej jest takich, którzy chcieliby żyć na cudzy koszt. Przepraszam, może to zabrzmi brutalnie, ale wiele osób za drinka jest skłonnych wskoczyć komuś do łóżka. Na końcu mojego artykułu był dopisek: z tezami autora można się nie zgadzać, można mu napluć do słuchawki, pod warunkiem że na swój koszt. A działo się to w czasach, kiedy połączenia komórkowe były bardzo drogie – za parę minut rozmowy płaciło się tyle, co za dobrą kolację w niezłym lokalu. Po tekście nie było za wielu telefonów, ale zadzwonił Wojtek. Powiedział, że zgadza się z każdym zdaniem. I powiem ci, że to był pierwszy i ostatni raz, kiedy byliśmy tacy zgodni, bo potem kłóciliśmy się o każdą pierdołę. Nie powinno się mówić źle o kimś, kogo nie ma, kto nie może się obronić, ale z Wojtka było strasznie uparte bydlę – czytaj: osioł. Strasznie mnie to wkurzało. Ale jakoś żyliśmy. I cieszyliśmy się naszym wspólnym życiem. Pierwszy raz umówiliśmy się w galeryjce w Bielsku-Białej, bo Wojtek pochodził z tego miasta. Pogadaliśmy, napiliśmy się piwa, zaprosił mnie do siebie do mieszkania. I poczęstował obiadem. To były faszerowane jajka i pamiętam jak dziś, że pomyślałem sobie: jak to by było fajnie, żeby ktoś mi gotował takie obiady.
I Wojtek gotował.
I to jak. Moje kilogramy nadwagi to jego zasługa. Był świetny, jeśli chodzi o kwestie domowo-logistyczne. Jak próbowałem się wtrącać, dostawałem po łapach. Nasze zakupy w supermarkecie zwykle wyglądały w ten sposób, że ciągle mnie ochrzaniał: wyjmij z koszyka ten dżem, w domu mamy parę słoików, niepotrzebny nam następny. Zostaw te skarpetki, i tak masz ich w szufladzie za dużo. Wczoraj pierwszy raz od wielu lat sam kupiłem sobie koszulę. Czarną. Będzie na pogrzeb. Gdyby to od Wojtka zależało, pewnie by mi nie pozwolił jej wrzucić do wózka. Powiedziałby: masz przecież szarą, w zupełności wystarczy. On był do bólu pragmatyczny i dokładny. Kiedyś pokłóciliśmy się o rozkład jazdy – zmienił się nieznacznie, godziny odjazdów autobusów różniły się o minutę czy dwie, ale on i tak chciał, żebym mu go wydrukował. „Będziesz wychodził pięć minut wcześniej, zdążysz bez problemu” – tłumaczyłem. Uparł się, miało być, jak chciał, jak zawsze.
Kiedy dowiedzieliście się, że Wojtek jest chory?
Zrobił mi bandycki numer w minione święta Bożego Narodzenia. Spędzaliśmy je w domu wypoczynkowym w Zakopanem. Siadamy do kolacji, a on nie chce jeść. „Boli mnie” – mówi. „Co cię boli?”. Odpowiada, że gardło. „To weź tabletkę do ssania i nie rób cyrków” – zirytowałem się. „A jak nie chcesz, to nie jedz” – tak mu powiedziałem. To był rak. Ostatni posiłek Wojtek zjadł 1 stycznia 2019 r. Byliśmy w stolicy Słowenii Lublanie. Choć był bardzo głodny, nie dawał już rady jeść. Ja miałem kaca. Zamówiliśmy spaghetti i zjedliśmy wspólnie jedną porcję. Potem to już były same maślanki, kefiry, nutridrinki. Gdyby nie był tak honorowy, taki dumny, gdyby wcześniej powiedział, że coś mu dolega, może udałoby się zdążyć z terapią na czas. Gdybym ja był czujniejszy… Powinno mnie zastanowić już to, że w Zakopanem nie chciał iść na spacer do Kuźnic, nie miał siły. Przecież to łatwa trasa, dziadek by ją przeszedł. A on utrzymywał, że ma jakieś dolegliwości stomatologiczne. Poszedłem sam. Jak wróciłem, czekał na mnie z kawą i ciastkiem.
Całą rozmowę ze Sławomirem Ślubowskim przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP